
Każda książka Petera Maya w pewien sposób mnie zaskakuje. Nawet kolejne części Trylogii Lewis zaskakiwały mnie za każdym razem, nie mówiąc już o „Wyspie powrotów”, która zajmuje w moim sercu miejsce szczególne: za atmosferę i ogólny feeling.
Nie inaczej jest w przypadku „Na gigancie”. Historia opowiedziana przez Maya daje do myślenia. Co najmniej.
W głównej warstwie jest to opowieść o dwóch ucieczkach. Jedna z nich miała miejsce w 1965 r., gdy do Londynu z Glasgow zerwało się pięciu nastolatków. Druga z nich jest powtórką po pięćdziesięciu latach: trzech staruszków ponownie wyrusza w podróż do stolicy, by znaleźć odpowiedzi na dręczące ich pytania.
Czym jednak naprawdę jest książka Maya? Powieścią drogi? Historią o dorastaniu? Kryminałem, bo do morderstwa dochodzi tutaj w pierwszym rozdziale, a i później akcja nie szczędzi nam sensacyjnych wątków? Może próbą przedstawienia przemian społecznych i epoki Beatlesów? Na pewno wszystko po trochu. Dla mnie jest jednak przede wszystkim opowieścią o życiu i śmierci, młodości i starości. Jak jedna wynika z drugiej i jak obie się sobie przyglądają.
Narrator
W powieści mówi do nas Jack – narrator wspomnień z lat 60. Mamy tutaj bardzo ciekawy obraz tej epoki, widzianej – co ciekawe – z perspektywy mieszkańca prowincji, który trafia do wielkiego miasta. Koleje losu Jacka i reszty zespołu są niezwykłe – ich droga do stolicy obfituje w niezwykłe wydarzenia, wręcz na granicy prawdopodobieństwa. Mamy tu do czynienia z prawdziwą powieścią drogi i wtajemniczenia. W Londynie także życie nie szczędzi im niespodzianek aż do tragicznego finału, który zaowocuje rozpadem grupy i kolejną ucieczką.
Druga podróż, ta w roku 2015, relacjonowana przez trzecioosobowego narratora ma podjąć przerwany wątek. Wyjaśnić niewiadomą, odkryć tajemnicę, w symboliczny sposób domknąć wszystkie drzwi. Inicjuje ją Maurie, umierający na raka członek zespołu, który przed śmiercią chce się rozliczyć z przeszłością. Grupa przyjaciół dawno się rozpadła. Można powiedzieć, że w życiu żadnemu z nich nie wyszło: Jack zrezygnował z kariery muzycznej, został drobnym urzędnikiem, Dave stoczył się w alkoholizm, a Maurie uznany prawnik, dokonał malwersacji, w wyniku której trafił do więzienia. Naprawdę jest co rozliczać i z czym się mierzyć.
Podróż w nieznane
Co ciekawe wędrówka w roku 2015 to do pewnego stopnia stąpanie po własnych śladach. Starsi panowie angażują do pomocy Ricky’ego, wnuka Jacka, młodego absolwenta uniwersytetu, obecnie sfrustrowanego bezrobotnego uzależnionego od pieniędzy rodziców. Po drodze spotykają ich podobne jak pół wieku wcześniej (choć oczywiście nie takie same!) niewiarygodne przygody. W Leeds ginie im samochód i część podróży odbywają dołączając się do wycieczki emerytów. Podróż nie tylko ma zbliżyć ich do siebie i pomóc w wyjaśnieniu zagadek, przed którymi uciekali przez tyle lat, ale również ma pokonać barierę pomiędzy pokoleniami. Ricky nie tylko zrozumie, ale doceni dziadka. Czy ta ekspiacyjna wycieczka przyniesie spokój? Zapewne każdy z jej uczestników liczył ostatecznie na coś innego, niż w końcu otrzymał.
Życie i śmierć
Tak jak pisałam, „Na gigancie” jest dla mnie również rozważaniem o życiu i śmierci. Mówi o lęku, który wszyscy w sobie nosimy, ale nie zawsze go sobie uświadamiamy: o strachu przed starością i śmiercią. Bohaterowie może nie tyle boją się śmierci, co są rozczarowani swoim życiem w jej obliczu. Mają poczucie zmarnowanych szans, chwil, których nie da się już cofnąć, niczego poprawić. A jednak próbują. Pytanie tylko, czy się to uda, zarówno im, jak i Ricky’emu, któremu trafi się prawdziwa okazja do zmiany.
Łyżka dziegciu w beczce miodu
Jedyną słabą stroną w tej książce jest psychologiczna nośność układu uczuciowego pomiędzy Jackiem, Rachel a Mauriem. Historia została naszkicowana zbyt grubą kreską i za bardzo uproszczona, przez co stała się czymś w rodzaju serialowej opowiastki. Nie tego oczekujemy od pisarza tej klasy, co May, który potrafi subtelnie pisać o uczuciach i zarysować bardzo wyrafinowany konflikt. Zwłaszcza, że cała opowieść jest bardzo sprawna, przekonywująca i barwna.
Z drugiej strony wielkie brawa za odtworzenie atmosfery Londynu lat 60. i specyficzny sarkastyczny humor całej tej opowieści.
No i May znowu mnie zaskoczył. Pozytywnie.
Książka pod patronatem Zbrodniczych Siostrzyczek przeczytana dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros
Na gigancie u nas TUTAJ
Peter May u nas: wywiad TUTAJ Wyspa powrotów recenzja TUTAJ