Strona główna Inne „Gdybyście ją znali” Emilie Elgar. Fragment

„Gdybyście ją znali” Emilie Elgar. Fragment

0
PODZIEL SIĘ

„Gdybyście ją znali” Emilie Elgar. FragmentTak wygląda stan wegetatywny – światło włączone, ale w domu nikogo nie ma. Moja sytuacja przedstawia się trochę inaczej: jestem w domu, tyle że bezpiecznik mi się przepalił. Alice nazywa to zespołem zamknięcia. Nos swędzi, jest poczucie humoru, popęd, słyszę głos w mojej głowie, srać mi się chce, żal mi, wszystko mam: wszystkie potrzeby, pragnienia, wyraziste, drażniące i dręczące jak zawsze. Ale utknąłem. Z żadną nic nie mogę zrobić. Nie mogę się podrapać, nie mogę się śmiać, bzykać, gadać, srać ani płakać. Wszystko ktoś za mnie robi albo robi poza mną, oprócz bzykania.

Alice jako jedyna wciąż wyczuwa moją obecność tu, w środku, uwięzionego w ciele jak w kaftanie bezpieczeństwa.

Dzisiaj rano wreszcie słyszę jej głos, jeszcze jej nie widzę. Teraz rozpoznaję jej kroki wszędzie. Jakby palce pianisty przebiegały po klawiaturze. Idzie rytmicznie, nuta pięty niższa, palców wyższa. Czuję przemożną ulgę, gdy pojawia się w moim polu widzenia.

Alice wróciła. Jest wreszcie.

Kilka pasm falistych brązowych włosów wysunęło się z koczka i zwisa dosłownie kilka centymetrów nad moją twarzą. Niebieskie oczy trochę się marszczą, gdy się uśmiecha, w lewym policzku ma dołeczek i tak… jest, jest, szpara między zębami. Jak maleńka tajemna jaskinia, widać ją tylko przy uśmiechu. Opowiadała mi kiedyś, że w czasie studiów próbowała uzbierać pieniądze, żeby tej szpary się pozbyć, ale ostatecznie wybrała wyjazd na wakacje.

– Cześć, Frank, szczęśliwego Nowego Roku. Mam nadzieję, że święta upłynęły spokojnie. Miło cię widzieć. – Chcę, żeby mnie dotknęła, położyła mi dłoń na policzku, powiedziała mi, tak jak kiedyś mama, że wróciła i już ze mną zostanie. Myślę, że nawet Alice nie ma pojęcia, jak długo trwa dziesięć dni tutaj, w uwięzieniu. Opowiada o swoich świętach, o siostrzenicy i siostrzeńcu, ale wiem, o czym myśli, gdy zagryza dolną wargę. Gdybym mógł, powiedziałbym jej, że wiem, jak doskwiera samotność, jak piecze gniew, powiedziałbym jej, że może się różnimy, ale nie jest sama.

Zdejmuje lametę z mojego łóżka, a ja myślę: „Dzięki, Alice, bo naprawdę to nie w moim stylu”.

Waha się chwilę przy kartkach świątecznych, ale nie zabiera ich, a potem się oddala – na obchód. Cieszę się, że zostawiła kartki; oglądałem je tylko raz, gdy Lizzie je otwierała zaraz przed świętami. Od tego momentu stoją na bocznym panelu przy moim łóżku, a rzadko ktoś obraca mi głowę tak daleko w prawo, bym miał szansę je zobaczyć. W tym roku dostałem tylko trzy, a pewnie to i tak niezły wynik, jeśli wziąć pod uwagę, że sam nie wysłałem ani jednej. Pamiętam je dość dobrze; mój umysł specjalizuje się teraz w pamięci fotograficznej. Dobre i to. Jedną przysłał mój młodszy brat Dex. Przed rokiem razem ze swoją nową żoną przeprowadził się na Costa del Cośtam. Mama pół roku później wyprowadziła się z domu naszego dzieciństwa w Swindon, gdzie mieszkała sama od śmierci taty dwadzieścia dziewięć lat temu, by zamieszkać w Hiszpanii z Dexem i jego nową żoną Bridget. Bardzo się zdziwiłem, że Dex zrobił coś dla mamy, dla rodziny, ale potem się dowiedziałem, że nowo założoną firmę taksówkową zarejestrował na jej nazwisko, żeby uniknąć podatków, i że mama musi być mieszkanką Costa del Cośtam. Na kartce od nich widnieje święty mikołaj na saniach lądujący na dachu. W stylu mamy. Gdy Lizzie trzymała mi ją przed twarzą, widziałem, że jest wypisana jej nieczytelnym pismem.

 U nas wszystko w porządku.

Dexowi dobrze idą interesy, większość sklepów oferuje angielskie jedzenie, a skoro mogę sobie kupić przetwory Branstona i cheddar, to czego mi więcej trzeba? Nikt mnie nie uprzedził, że zimą robi się tu tak zimno, ale niedługo powinno się ocieplić. Odwiedzimy Cię następnym razem. Przykro mi, że nie mogliśmy przyjechać na święta, kochanie, ale od przeprowadzki musimy zaciskać pasa. Mam nadzieję, że nie spuszczasz nosa na kwintę! Kochamy Cię, mama, Dex i Bridget.

Dex i mama odwiedzili mnie przed wyjazdem do Hiszpanii. Nie widziałem mamy dokładnie. Nie chciała na mnie patrzeć. Nie dziwię się jej. Siedziała tylko na krześle przy moim łóżku i płakała cicho, a Dex krążył wokół łóżka, krzywił się na rurki wchodzące we mnie i mówił coś, że lepiej traktujemy zwierzęta. Nigdy nie był taktowny.

Na drugiej kartce mam zimowy widoczek z zającem biegnącym przez śnieg.

To od mojego kumpla Johna, kierownika na jednej budowie. Pracowałem z nim parę lat, zanim nadeszły zwolnienia grupowe. O ile pamiętam, nie napisał dużo. Ludzie mało piszą, jeśli sądzą, że adresat jest prawie martwy.

Ostatnia kartka – z misiem polarnym na łyżwach – jest od mojej Lucy. Wiedziała oczywiście, że ktoś mi te kartki będzie czytał, więc nie była wylewna, ale dołączyła zdjęcie: ja w stroju świętego mikołaja z pięcioletnią Lucy na kolanie. Ma ciemne kucyki i czerwoną kraciastą spódniczkę. Zdjęcie zrobiono w naszym wówczas nowym bliźniaku na Summerhill Close pod Brighton. Kilka chwil wcześniej ściągnęła mi brodę, a widząc, że to ja, wyjąkała z oczami szeroko otwartymi na objawienie magicznej prawdy: „Tatusiu! To ty jesteś świętym mikołajem!”. W ramach świątecznej tradycji opowiadałem tę historię co roku. Wyobrażam sobie, że mogłaby mi odsunąć tubę respiratora, spojrzeć na moje rozkładające się ciało i zobaczyć tu mnie, naprawdę zobaczyć – „Tatusiu! To ty!” – ale odganiam tę myśl. Mąci mi w głowie.

Celia, żona George’a, spędziła tu prawie cały pierwszy dzień świąt.

Pojechała do kościoła, a potem przyprowadziła w odwiedziny paru swoich kościelnych znajomych. Odniosłem wrażenie, że prawdziwym zainteresowaniem Celii jest kościół, a potrójny bypass George’a i zapalenie płuc, które sprowadziło go na 9B, dało jej doskonałą trybunę, by wbić Jezusa do naprawionego serca George’a. W Boże Narodzenie wokół George’a szeptano modlitwy dłuższe i z jeszcze większym zapałem niż zwykle, a miękki zachodnioindyjski akcent Celii wzniósł się ponad pozostałe głosy przy „amen!”. Jeden z członków zgromadzenia zaczął nucić „słuchajcie, aniołowie śpiewają”. Zanim doszli do „chwała nowo narodzonemu królowi”, dołączyli do nich wszyscy inni i nagle na 9B rozbrzmiał improwizowany koncert kolęd. Przez chwilę oddział przypominał dom bardziej niż jakikolwiek przybytek, w którym w życiu mieszkałem.

Na koniec kolędy usłyszałem, jak odsuwa się zasłona pomiędzy George’em a mną, odsłaniając mnie. Ktoś gwizdnął cicho przez zęby. Celia podeszła i zajrzała mi w twarz. Wcześniej widziałem ją dokładnie zaledwie raz, choć prawie codziennie słyszałem, jak płacze nad George’em. Na niego tylko zerknąłem. W gęstwinie rurek wyglądał jak niewprawny dziecięcy gryzmoł. Pewnie to samo myślał o mnie. Widziałem jedynie kłąb białych włosów, przedramię i dłoń. Jego skóra, kiedyś zapewne ciemna, teraz była prawie kredowobiała. Tak inna niż skóra Celii – o barwie i fakturze kawy z mlekiem. W Boże Narodzenie oczy miała rozświetlone albo Duchem Świętym, albo słodkim sherry, które czułem w jej oddechu.

Głosem, który jakby orzeźwiał powietrze, powiedziała:

– Wesołych świąt, panie Ashcroft, tu taki mały drobiazg od naszej kongregacji Kościoła Pana Zmartwychwstałego. – Nachyliła się do mnie. – To Biblia – wyszeptała mi do ucha, jakby dawała mi życiodajny eliksir i bała się, że ktoś go ukradnie, jeśli się dowie. Niemniej uznałem za miłą niespodziankę, że ktoś uznał, że warto do mnie w ogóle coś szeptać. Zostawiła Biblię koło mojego łóżka. Pewnie dalej tam leży.

Lizzie otworzyła inny prezent dla mnie, szalik od Lucy. Cały dzień swędziała mnie od niego skóra, a ponadto jeszcze mnie drapał jak włosiennica. Chociaż pielęgniarkom na pewno było przykro, że nikt mnie nie odwiedził, ja się cieszę, że Lucy nie przyszła. Tylko bym jej popsuł humor.

Do Ellen, starszej wiekiem pacjentki, w Boże Narodzenie przyszły na kilka minut spokojne wnuki o ziemistych twarzach. Musiała być nieprzytomna. Zaczęła przy nich swoje cholerne zawodzenie. „Nie, nie! – wołała. – Syreny! Alarm!”. Wyszli parę minut później, z twarzami o barwie różu jutrzenki, pewnie w obawie, że pielęgniarki pomyślą, że to oni w jakiś sposób zdenerwowali babcię. Niesłusznie. Ona cały czas tak krzyczy.

Tłumaczenie Ewa Penksyk-Kluczkowska