Strona główna Do poczytania „Zatrutka” Ewa Przydryga – fragment

„Zatrutka” Ewa Przydryga – fragment

0
PODZIEL SIĘ

"Zatrutka" Ewa Przydryga - fragment „Zatrutka” Ewa Przydryga – fragment

Gdynia, 2 września 2014 r.

Mamo,

Ma na imię Piotr. I nie jest po prostu moim kolejnym.

Nie wzdychaj i nie patrz tak na mnie. Proszę! I przede wszystkim nie wypominaj mi, że już setny raz powtarzam tę samą śpiewkę.

Przyznaję, może i tak kiedyś było. Kolejna fascynacja – pisałam Ci. Kolejna porażka – przyznawałam potem ze wstydem i skruchą, kilka tygodni, czasem kilka miesięcy później, kiedy opadała kolejna kurtyna, a on albo okazywał się draniem, albo zwyczajnie mi się nudził.

Tylko że teraz jest naprawdę inaczej. Piotr nie przypomina żadnego faceta, z którym byłam dotychczas. Przy nim czuję się kimś innym, kto wreszcie zasmakował tego, co było mu obce i zakazane – tej namiastki normalności, jaką inni mają na co dzień. To dla mnie niezły detoks. Ale nie znudzę się. Uwierz mi, tym razem, jak nigdy wcześniej, nie chcę tego spieprzyć.

Gdyby to zależało ode mnie, byłoby to faktycznie oczywiste i proste, obie jednak dobrze wiemy, że między nami, a w zasadzie między mną a każdym innym człowiekiem, stoi niewidzialna bariera.

Usadowiła się z tyłu mojej głowy i zainfekowała sobą cały krwiobieg, odkąd położyłaś na szali swoje życie i ocaliłaś mnie, a nie siebie. Wina. Trucicielka. Wraca z każdą moją kolejną spartaczoną decyzją. Kilka lat temu jedna z nich przeważyła szalę. Od tego dnia winie wolno wszystko; sama decyduje, kiedy i jak pociągnąć mnie ze sobą na dno. A ja i tak się od niego odbijam i zawsze wracam. Nikt się jednak nie zorientował – myślę i w duchu czuję ulgę. Ale ja tylko egzystuję, zamiast żyć. Czujnie oglądam się za siebie, a błędne koło się nakręca. Nie pozostaje mi nic innego, jak dalsze doskonalenie sztuki udawania. A wina, niespłacona i nieodpokutowana, wraz z upływem czasu rośnie w siłę, coraz bardziej władcza, zachłanna. Rości sobie do mnie prawo, bo to jej się poddałam, nim pozwoliłam komukolwiek innemu wydać na siebie wyrok.

Kim więc on jest, pytasz? Dla kogo znowu chcę zaryzykować? Wpadliśmy na siebie pięć tygodni temu, kiedy tonąc w strugach deszczu spacerowałam po plaży w Babich Dołach. Mam tam nieopodal swoją kryjówkę. Z dala od ludzi, ukrytą w rozpadlinie klifu, z widokiem na torpedownię. Lubię to miejsce, bo ta obnażona ze wstydu przeszłości stara konstrukcja przypomina mi o tym, jak kruche jest wszystko, co doczesne, i o tym, że czas odbiera i niszczy fizyczną powłokę. I że chociaż ma nad nami tę cholerną przewagę – to on kontroluje nas, a nie my jego – to i tak posiadamy pewną moc sprawczą. Możemy ocalić naszą pamięć od zapomnienia. Nie mam na myśli ani rozdrapywania starych ran, ani ciągłego umartwiania się – to bywa toksyczne, sama najlepiej wiem. Chodzi mi raczej o pewną nierozerwalną więź. Chociażby tę, jaką budujemy my dwie, mamo.

Aby się dostać do tego mojego miejsca, muszę wspiąć się po drewnianych schodkach, a potem przejść polną ścieżką wzdłuż opuszczonego magazynu mundurów. Nie ma tam śladu żywej duszy, tylko ja i moje myśli. Dlatego wystraszył mnie na śmierć. Nie Piotr, a jego pokraczny kundelek, równie zdziwiony moją obecnością w tej samotni. Natarł na mnie z kijem w pysku iw jakiejś psiej euforii oplótł smycz wokół moich stóp. Podciął mnie, a ja jednym, szybkim ślizgiem wylądowałam w kałuży. Nim zdążyłam się podnieść, Piotr też już nade mną sterczał. On, jego zdziwiona mina i wyciągnięta w moim kierunku ręka.

Żenada. Wywróciłam chyba nawet oczami. Daruj sobie te pseudogentelmeńskie gesty – pomyślałam i chyba coś mu odburknęłam.– Nie jestem ani słabeuszem, ani jakąś paniusią. Nie pozwolę żadnemu facetowi dźwigać mnie z kolan, to ja zawsze zwykłam wstawać o własnych siłach.

I właśnie to zrobiłam. Cisnęłam pewnie w niego jeszcze wściekłym wzrokiem i kazałam mu lepiej pilnować swojego psa. Brzydal – przemknęło mi nawet przez myśl. Oklapnięta, rozwiana grzywka wystająca spod kaptura, bezkształtna sylwetka ukryta pod przeciwdeszczowym ortalionem – tylko to wtedy widziałam. Chyba zgodzisz się ze mną, mamo, że to nie typ faceta, jaki przykułby kiedykolwiek moją uwagę. Kojarzył mi się prędzej z zatęchłym rybakiem po całodniowym połowie, a nie charyzmatycznym draniem, jakich najczęściej przyciągam. Zapomniałam, że pewnie sama nie wyglądałam najlepiej. Rozmyta maskara ściekała mi po  twarzy, a w mokrej, ociekającej błotem ręce ściskałam gaz pieprzowy.

A on stał tam, totalnie niewzruszony. Stał, a jego łagodne, błękitne oczy śmiały się mi się w twarz. I miał w nosie i gaz, i zacieki na twarzy, i błoto na moich ciuchach. I nawet tę moją opryskliwość. Nie wiem więc, co skłoniło go do tego, żeby zaproponować mi po tym wszystkim kawę. A mnie do tego, żeby odpowiedzieć mu „Okej”. Nie mam też pojęcia, o czym rozmawialiśmy i jakim cudem wpuścili nas do kawiarenki z psem.

Jakkolwiek było, to tam, przy filiżance podwójnego espresso i czekoladowym brownie, zorientowałam się, że łapiemy wspólną falę. Że on też jest trochę nie z tego świata, choć sposób wyrażania jego inności całkiem różnił się od mojej.

Altruistyczny dziwak. Bezlitośnie nieoczywisty. Superambitny gość – te określenia cisną mi się na usta, kiedy o nim myślę. Bo kto inny prowadzi z dzieciakami warsztaty rzeźbienia w drewnie, z których nie ma ani grosza, a o restaurowaniu antycznych mebli mówi z taką czułością, jakby każdy z tych przedmiotów miał duszę? Ciągle głodny jest wiedzy, zgłębiania nowych technik renowacji, a metamorfozy mebli w jego wykonaniu nagradzane są regularnie i publikowane w topowych magazynach o architekturze i wystroju wnętrz. Podoba mi się to, że angażuje się całym sercem w to, co robi. I nie odpuszcza, jeśli w coś wierzy, niezależnie, czy wypełni to po brzegi jego portfel, czy, wręcz przeciwnie, narazi na straty. Nie, nie jest lekkoduchem, jeśli mój opis sprawił takie wrażenie – ma dobrze prosperującą firmę, mnóstwo zleceń i zadowolonych klientów. Nie jest też samochwałą. To nie on wyrecytował mi listę swoich zalet. Znasz mnie. Wiem, jak się dowiedzieć.

Co więc z nim jest nie w porządku? – pytasz …. Hmm… Jest zbyt ciekawski. Chce o mnie wiedzieć wszystko. Nie wie, że to strach sznuruje mi usta; że nie mogę mu nic powiedzieć w wiadomej mi i tobie obawie przed „samodyskredytacją”. Poza tym, drażnią mnie te jego wizualne wtopy: oklapnięta grzywka pozostała dokładnie taka sama nawet, kiedy wyschła i nie rozwiewał jej wiatr; zgoliłabym mu brodę, bo postarza go o kilka lat i cholernie kłuje. Chciałabym też, by choć przez jeden tydzień nie nabijał sobie nowych siniaków, kiedy szarżuje na desce kitesurfingowej. A i o kiteserfingu mówi zawsze z pasją w oczach.

Wiesz, że szukałam tych wad na siłę i z przymrużeniem oka. Itak jest nam ze sobą dobrze. Bez spiny. Bez wiążących obietnic.

Tylko że ostatnio po głowie chodzą mi te niebezpieczne, obce pytania z cyklu: „Dlaczego by nie stworzyć choć raz czegoś na serio?” Dla innych to pewnie objaw normalnego podejścia do związku, dla mnie wizje zbyt odległe, ryzykowne. Bo im bliżej będziemy siebie, tym trudniej będzie mi uwolnić się i odejść. A wina i tak w pewnym momencie zrobi swoje…

Czasem zastanawiam się, czy moje życie nie byłoby tak popaprane, gdybym mogła zrozumieć, co to matczyna troska. Gdybym choć raz poczuła, jak twoja ręka gładzi moje włosy, gdybyś dała mi szlaban za szlajanie się po nocach, gdybyś odkryła skrytkę z jointami i wszystkimi innymi świństwami, których próbowałam. Gdybyś nie pozwoliła mi na kolejną ucieczkę z domu albo na kolejny lot. Gdybyś wtedy zareagowała, zatrzymała mnie, nim to wszystko wymknęło się spod kontroli. Gdybyś po prostu była. Ty, a nie twój duch, jaki przemyka tylko po stronach pamiętnika w postaci mojego pokręconego monologu.

Dużo więcej tych „gdybyś” ciśnie mi się na usta, mamuś.

 

Gdynia, 23 września 2017"Zatrutka" Ewa Przydryga - fragment

 

Zgrzyt zegarowego wahadła wyrwał Piotra ze snu. Zaspany, przeciągnął się na łóżku, kryjąc głowę w fałdach ich wspólnej kołdry. Głębokim wdechem wpompował do płuc uwalnianą przez nią woń. Było w niej coś zwyczajnego, może rześkość powietrza po ulewie, a może parująca z chodnikowych płyt letnia spiekota, drugoplanowa jednak wobec innego zapachu, który z jeszcze większą werwą pobudzał jego zmysły każdego dnia. Ania, ona i codzienny zapach jej skóry. Nie potrafił go nazwać ani opisać od prawie trzech lat, odkąd byli razem.

Rozprostował umięśnione, sprężyste ramiona, po czym zwlókł się z łóżka. Za oknem świt sączył się przez zaparowane szyby, a w pokoju unosił aromat świeżo palonej kawy. Wziął do ręki służbową komórkę i odpowiedział szybko na kilka esemesów. Rzucił jeszcze okiem na piętrzące się w skrzynce e-mailowej nieodczytane wiadomości, westchnął i wepchnął telefon do kieszeni piżamy. Wyszedł na korytarz. Uchylone drzwi w pokoju naprzeciwko wpuszczały jasną smugę światła, która kładła się na pastelowym, dziecięcym dywaniku. Nim wszedł do środka, poprawił zawieszone nad klamką pojedyncze litery ręcznie zszyte ze skrawków pluszowych materiałów, tworzące słowo „BASIA”. Choć zdaniem lekarzy nie było już powodu do obaw, to i tak od narodzin małej zawsze spoglądał w stronę niebieskiego punkciku zawieszonego na szczebelkach jej kołyski. Migotał miarowo w rytm każdego jej oddechu. Zaglądając do łóżeczka, trącił głową karuzelę z muszelek. Zachrobotały mu nad uchem i obudziły wspomnienia, przywołując dwie tegoroczne chwile. Najpierw tę, gdy w przeszywającym zimnie zbierał je na plaży razem z ciężarną wówczas Anią, a potem tę, gdy tamtego wieczora droczyli się o to, czyja wizja na tę domowej roboty konstrukcję jest lepsza. Karuzela była pierwszą rzeczą, jaką zawiesili w pokoju córeczki, na długo nim sama się tu pojawiła. Pocałował główkę niemowlęcia i wymknął się z pokoju w stronę kuchni drogą, którą wyznaczał zapach zaparzonej przed chwilą kawy. Silny i aromatyczny, pobudził jeszcze bardziej jego apetyt. Zbiegając po schodach, minął swój bar kitesurfingowy, a także wszechobecne łapacze kurzu – skrawki ich wspomnień i miejsc: wiosła, marynistyczne obrazy, moździerze, żeliwne żelazka. To na początek. Bibelotów było dużo więcej. Uginały się pod nimi półki w każdym z sześciu pozostałych pomieszczeń domu. Odetchnął, wypuszczając z ust uczucie ulgi. Pozwolił myślom odzyskać normalność – stan, jaki zachwiał się zaraz po narodzinach ich dziecka. Przez głowę przemknęły mu dowody na to, że wszystko wraca do normy. To nie on już któryś dzień z rzędu zachęca ją do wstania z łóżka, nie on namawia, a czasem nawet zmusza do zjedzenia śniadania czy wzięcia prysznica. Zresztą nie tylko to było przecież oznaką poprawy. Zaczęła lepiej sypiać, spotykać się z ludźmi, normalnie funkcjonować. Nawet bóle głowy i brzucha przestały ją już męczyć, a lęk i niepokój o Basię zdawały się być tylko wspomnieniem pierwszych trudnych tygodni. Może nawet niepotrzebnie naciskał na to, żeby zaczęła przyjmować tabletki, które po porodzie przepisał jej lekarz. I tak na końcowym etapie nie będą jej już potrzebne. Zmrużył oczy, by móc wyobrazić sobie, że jest jak dawniej, że Ania znów stoi w kuchni w słonecznej poświacie, a porannik zsuwa jej się z ramienia. Zagryza wargi w skupieniu, gdy tworzy to swoje kulinarne „na chybcika”, którego nie ma w żadnej książce kucharskiej czy internetowym przepisie. Otworzył oczy i wychylił głowę zza futryny drzwi, a niewypowiedziane „Cześć kochanie” wraz z uśmiechem zastygło mu na ustach. Jadalnia była pusta, jedynie zapowiadany dzień wcześniej sztormowy wicher otworzył okno i targał firaną. Igła adaptera nadal skrobała winylową płytę, a dźwięki muzyki były na tyle ciche, by mogła usłyszeć córeczkę dzięki elektronicznej niani. Na blacie stała niedopita, letnia jeszcze kawa, obok której piętrzyły się kolorowe gazetki z reklamami, rachunki i urzędowe pisma. Sięgnął po jedną z kartek – odręcznie napisany liścik z nabazgranymi ołówkiem słowami:

Pojechałam nad morze łyknąć jodu. Basia nakarmiona, a Ty zaczekaj na mnie z jajecznicą, łakomczuchu. A przynajmniej znowu nie spal tostów. Będę za chwilę.

Kocham Was. A.

Odłożył kartkę na blat, automatycznym ruchem wylał kawę i włożył filiżankę do zmywarki. Sięgnął do lodówki, aby zająć się przygotowaniem śniadania. Ale myśli i tak biegły drugim torem, gdzieś na granicy jego podświadomości. Znał Anię na tyle dobrze, by wiedzieć, że potrzebuje przestrzeni. Czasem trudno mu było jednak wyprzedzić ją choćby o krok i przewidzieć jej planów. Nigdy jej nie ograniczał, nie kwestionował jej decyzji, a ona nie nadużywała jego zaufania. Zawarli niepisaną umowę, którą odczytywali skrawek po skrawku ze wzajemnych gestów, mimiki, słów, spojrzeń, a czasami po prostu z wymownej ciszy. Skrawki te były mniej lub bardziej dopasowane, jak w każdym związku, ale zawsze jakoś łączyli je w całość. Powinien teraz odpuścić. Po prostu zaparzyć sobie kawę, zrobić śniadanie i może wreszcie siąść do e-maili. Powinien, ale to nie było proste. Pokroił pomidory, napełnił miskę psią karmą i zamknął okno, bo wiatr coraz nachalniej wdzierał się do środka. Przebiegł palcami po stole; zatańczyły niecierpliwie po drewnianym blacie raz, drugi i trzeci. Musiał się po prostu upewnić. Z kieszeni wyciągnął telefon i przesuwał palcem po wyświetlaczu dopóty, dopóki nie natrafił na jej numer, znad którego spoglądała na niego z ich wspólnego selfie. Jej śmiejące się oczy, dwie iskry brązowych tęczówek, były ledwie widoczne pod dyniową papką, którą upaćkał jej twarz. Zresztą, on nie wyglądał tamtego dnia Halloween lepiej. Zakręcił komórką na blacie, by finalnie odepchnąć ją zdecydowanym ruchem na drugą krawędź stołu.

Nie – odpowiedział sobie. Nie chciał, by pomyślała, że jest panikarzem albo że ją kontroluje. Wrócił do krojenia pomidora, ułożył w szklanej misce kolejne składniki niewyszukanej sałatki i zamieszał je.

Nie był pewien, ale zdawało mu się, że minęła już co najmniej godzina. Wypełnił ją myciem czystego i tak samochodu, a później zgrabieniem kilku pierwszych jesiennych liści. Przebrana chwilę wcześniej mała spała spokojnie w wózku.  Kiedy na podjeździe nadal nie pojawił się ich VW Beetle, a dobiegający z wnętrza samochodu głos spikera radiowego natarczywie ostrzegał przed zbliżającą się do Gdyni nawałnicą, Piotr wziął telefon do ręki i bez namysłu wybrał numer Ani. Odpowiedział mu sygnał wolnej linii, który zamienił się w jej głos odtworzony na automatycznej sekretarce. Dziwnie nienaturalny. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby wyjechać jej naprzeciw, zbył ją jednak szybko, wytłumaczywszy sobie, że niepotrzebnie się nakręca.

Upłynęły kolejne trzy kwadranse. Na blacie ciągle leżała nienaruszona fiolka z jej lekami, rój białych pastylek poutykanych w słoiczku ściśle jedna obok drugiej. Znów zaczęły mącić mu w głowie. Zmusiły, by wziął telefon i przesunął palcem po ostatnio wybieranym numerze. Pierwszy wolny sygnał, potem kolejny i jeszcze następny. Za czwartym razem ze słuchawki dobiegł szum morza i mewi skrzekot. Odetchnął z ulgą. Na jedną krótką chwilę.

– Kto mówi? – Odezwał się niski, chropowaty głos, którego nie rozpoznał.

Ołowiana kulani stąd, ni zowąd pojawiła się w jego przełyku.

– Kto mówi? – Zlizał suchość z ust. – Chyba pomyliłem numer, dzwonię do żony.

– Nie… to chyba jej telefon… przechodziłem tędy i…– wystękał nieznajomy.

Piotr poczuł, jak kręci mu się w głowie. Chwycił wolną ręką za krawędź blatu i ściskał go, aż kłykcie naprężyły skórę dłoni, zmieniając ją w krętą autostradę żył. Nie czuł nic, słyszał tylko jakby to w kimś innym jego własna klatka piersiowa wybijała niemiarowy, rwany rytm.

Instynktownie sięgnął po kluczyki do samochodu. Przebiegł wzrokiem po korytarzu, lokalizując fotelik dziecka.

– Gdzie ona jest?!

Nie musiał trudzić się, by spamiętać podyktowany przez obcy głos adres. Oboje z Anią doskonale znali to miejsce.

*

Pokonawszy schody zamocowane przy pionowej ścianie klifu, wbiegł na plażę w Babich Dołach. Spod bezładnie naciągniętej bluzy wystawała góra od piżamy, a stopy nurkowały w niechlujnie zasznurowanych adidasach. Nie pozwalał nogom odmawiać posłuszeństwa, choć one, myląc mu kroki, starały się udowodnić, że i tak zrobią, co chcą. W pewnym momencie oparł się o tablicę informacyjną, by móc złapać oddech. Zastękała metalicznie pod naporem jego ciała. Gdzieś z oddali pod baldachimem z mlecznobiałych chmur rozległ się mewi skrzekot. Uniósł głowę i przebiegł wzrokiem po linii nieba; im dalej sięgał jego wzrok, tym bardziej gęstniało pod naporem wieżyczkowatych, złowróżbnych chmur. Wyprzedzały ledwie o włos nacierający na plażę wał burzowy o czarnej, rozkloszowanej podstawie, który pomrukiwał z oddali. Niewzruszona ani odczuwalnym przetasowaniem temperatur, ani wietrzną zawieruchą chmara ptactwa- swoim zwyczajem – zataczała kręgi dookoła pozostałości po betonowej konstrukcji. Oddalony od linii brzegowej o kilkaset metrów smętny szkielet poniemieckiej torpedowni wznosił się na morzu jak statek widmo. Okres jej świetności minął dobrych kilkadziesiąt lat temu. Podczas drugiej wojny światowej służyła III Rzeszy za ośrodek badawczy nad torpedami lotniczymi, a po ewakuacji niemieckich żołnierzy z Kępy Oksywskiej na Hel ulegała stopniowej degradacji, systematycznie rozkradana przez miejscowych, chętnych zamienić fragmenty zabytku na piwo lub dwa.

Piotr zamknął oczy, by móc wymazać z pamięci wspomnienia i obrazy, które nachalnie go atakowały. Zakorzenione zbyt głęboko, nie chciały odejść. Nie powinien się dziwić; właśnie w tym miejscu mieli z Anią swoją przystań, swój drugi dom. To na tej trasie prowadzącej z Mechelinek do Babich Dołów ich stopy grzęzły w kamiennych pułapkach, kiedy przedzierali się przez strącone przez wicher drzewa. Starte podeszwy, wygibasy, przeskoki nad konarami, cydr sączony we wnętrzu zapadlin – stały, mnożony rokrocznie wynik tego, co tworzyło bliskość, co spajało ich coraz bardziej. Ich oddechy splatały się tu z oddechem ziemi i morza, a powietrze wdrążało w łapczywe płuca. Prawie namacalnie czuł teraz chłód zeszłej zimy, gdy na przekór zdrowemu rozsądkowi, trzymając się za ręce, pokonywali trzeszczącą pod stopami połać lodu, by móc wspiąć się po żelbetonowej konstrukcji i wedrzeć do środka. Echo chichotu, nie pamiętał czy jego, rezonowało ciągle w jego głowie na wspomnienie ostatniego, czwartego podejścia zakończonego sukcesem. Pal licho, że oboje okupili to rozharatanymi kolanami, Ania szramą na policzku, on jeszcze głębszą bruzdą na szyi. Nadal czuł pod palcem ślad krętej, siwej blizny. Warto było. Dla tamtej chwili i każdego następnego momentu, jaki nadawał im status „MY”. Zmrużył oczy. Kolejny obraz tamtego dnia wdzierał się pod powieki, wyostrzał zmysły. Ktoś chyba postukał się w czoło, może nawet syknął, że postradali zmysły. Nie dbali o to. W drodze powrotnej mijali taksujące spojrzenia zziębniętych spacerowiczów, młodych i starszych, w bezpiecznym azylu puchowych kurtek i wydreptanej ścieżki przy głównej plaży. Posyłali im tylko uśmiech.

Dokładnie dwa lata wcześniej stali w niemalże tym samym miejscu, w którym spotkali się po raz pierwszy, w ich skrywanej przed światem rozpadlinie przy jednym z klifów okalających plażę w Babich Dołach. Piotr wcisnął wtedy w rękę Ani niewielki kamień. Jego chropowata, pokryta mchem powierzchnia drażniła jej skórę. Patrząc pytająco w jego oczy, wybuchła śmiechem. Z kamieniem w ręku pociągnęła Piotra za sobą i usiadła na starym, powalonym przez wiatr konarze. Mroźne powietrze wciskało się im w płuca, a promienie słońca wpadały na kamienną ścieżkę przez rząd nagich dębów. W czarnych glanach, skórzanych rurkach i kurtce nabitej ćwiekami wyglądała jak zaprawiona w bojach wojowniczka. Jednocześnie było w niej coś kojącego. Mieszanka, która nieustannie wzbudzała w nim pożądanie.

– Czy dobrze rozumiem to, co robisz? Zdobywasz mnie tak, jak samiec pingwina zdobywa swoją partnerkę? – spytała wyraźnie rozbawiona. – To słodkie.

Piotr uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Ale mogłeś się bardziej postarać – dodała, drocząc się.– Podobno pingwin, chcąc oczarować swoją wybrankę, wyszukuje dla niej piękny, gładziutki kamyk. Ten kamlot – otworzyła dłoń, marszcząc brwi – to potworny brzydal.- Zachichotała, po czym zamknęła go w dłoni.

– Wiesz, że nie o to chodzi. To właśnie schemat myślenia…– Piotr chwycił jej rękę i rozprostował zaciśnięte na kamieniu palce. –Wokół nas jest mnóstwo takich, które łatwo prześlizgują się przez palce, wypadają i nie zostawiają po sobie śladu.  Łatwizna… i pachnie nudą. A to nie w naszym stylu. – Zaśmiał się.– Czujesz go? Jego chropowatości, ostre kanty? –spytał, przesuwając szorstkimi krawędziami po wnętrzu jej dłoni. W miejscach, których dotknął kamień, skóra zaczęła czerwienić się krętą linią.

– Niedoskonałości takie jak te? – Podchwyciła Ania, wsuwając pod kurtkę Piotra wolną rękę i odszukała dobrze znane im obojgu miejsce nad pępkiem. Głęboka, węzłowata blizna po jednej z jego górskich wspinaczek.

Nie odpowiadając, Piotr przesunął kciukiem po pełnych, wilgotnych wargach Ani. Potem jego palce powędrowały pod jej bluzę i zsunęły się po plecach w dół. Zatrzymały się z drżeniem na wysokości jej piersi. Takie chwile przeistaczały się potem w serię ich cichych rytuałów, a bliskość rozpraszała zwykle niewypowiedziany strach przed ciemnością. Oboje zbyt dobrze go znali.

– Ja wolę te – powiedział, po czym odpiął metalową skuwkę stanika i przesunął po lewej wysepce jej sterczącej wypukłości. Była gorąca. Przycisnął mocniej palce, czując, jak pod jej piersią łomocze serce.

– Wariat!– krzyknęła, szturchając go zadziornie. Tracąc nagle równowagę na śliskim, zmurszałym kawałku konara, chwyciła Piotra za ramię, nim oboje runęli na przymarzniętą ziemię.

– No to jak, przyjmujesz go? Na dobry początek? – spytał. Przechylił głowę, i mrużąc w słońcu oczy, rzucił Ani zadziorne spojrzenie.

– To chyba oczywiste, że nie mógłbyś mnie już stracić.– Zachichotała, szczerząc zęby. Jej głowa wspierała się wygodnie na jego piersi. Kiedy chwilę później złożyła mu na ustach pocałunek, wciągnął do płuc jej mocny, uzależniający zapach.

Słowa Ani wypowiedziane tamtego dnia rezonowały teraz w jego głowie sylaba po sylabie, układając się w ponuro brzmiący rym.

Ten sam chłód, chłód tamtych zim, choć bardziej przenikliwy i fizyczny, przeszył jego ciało, kasując każde kolejne wspomnienie. Wyostrzył wzrok i rozejrzał się dookoła; po prawej stronie, w odległości około trzystu metrów dostrzegł zbiegowisko – najpewniej biegaczy albo spacerowiczów. Nad ich głowami na wietrze kołysał się latawiec sterowany przez dziecko. Neonowe trio: róż-błękit-zieleń na tle atramentowego nieba. Skierował się w jego stronę. Nie więcej niż kilkadziesiąt metrów od celu jakaś młoda kobieta wyrwała się z kręgu kolorowych kurtek. Biegnąc wzdłuż brzegu, usiłowała chwycić wyswobadzający się z jej rąk przedmiot – turkusową apaszkę w czerwone koła. Piotr wzdrygnął się; wiedział, że to nieodbity maszynowo wzór, a malowane ręką Ani rudziki. Wszędzie rozpoznałby te ptaki; lubiła je mieć zawsze blisko siebie, owinięte wokół szyi, nasączone zapachem jej skóry. Nawet nie zorientował się, kiedy i jak dobiegł do kobiety i wydarł jej chustę z rąk.

– Skąd to pani ma?! – wykrzyczał.

Kobieta spojrzała na niego z niechęcią, ale i tak wskazała palcem w stronę grupy ludzi, otaczających znalezisko na piasku.

– To chyba jej, wiatr wszystko rozwiewa – odpowiedziała.

Nie zareagował na te słowa, zmiął tylko w ręku materiał i, przedzierając się przez grząski, nasączony wodą piasek, dobiegł do spacerowiczów. Pochłonięci rozmową, nie usłyszeli go. On natomiast rejestrował teorie, jakie snuli, przekazując je sobie po kolei.

Czy policja już jedzie? A ten facet, jej mąż? Nie ma sensu tutaj szukać. Prąd mógł znieść jej ciało daleko stąd.

Te i im podobne czarne, kłębiące się myśli…

Dosyć. Nie chciał tego słuchać. Odepchnął czyjeś ramię, przedarł przez jakąś ortalionową kurtkę, trącił łydkę zatopioną w różowym kaloszu. Kiedy zniknęli, przed oczami Piotra stanęła otwarta połać piasku. Była prawie pusta, jeśli nie liczyć znajomych jeansowych koturnów z tęczowymi sznurowadłami, jakie grzęzły w piachu, dokładnie na samym środku tej przestrzeni między brzegiem morza a nimi, tymi obcymi ludźmi. Ułożone starannie, jeden obok drugiego, poddawały się sięgającym po nie falom. Piotr odstawił fotelik z dzieckiem i sięgnął po buty. Były ciężkie, nasączone wodą. Czując na sobie czyjś wzrok, podniósł głowę i przebiegł po pełnych troski, zakłopotania i współczucia spojrzeniach zgromadzonych na plaży gapiów. Nie przestawał przyglądać się tym twarzom, licząc, że zaraz wyłowi spośród nich tę jedną, znajomą. Że może ona stoi tam cała i zdrowa, i śmieje się z niego. A on wtedy powie jej, że to najpaskudniejszy numer, jaki mu kiedykolwiek wycięła. Wkurzy się na nią na moment, ale potem jej wybaczy i wrócą razem do domu. Ale Ani tam nie było. Ani tam nie było! Jakaś młoda mama, chcąc uniknąć niezręcznych spojrzeń, kucnęła i wzięła na ręce dziecko z latawcem. Znad jej przygarbionej, wygiętej w łuk sylwetki wyłonił się widok pozostałości po drewnianym pomoście zniszczonym przeszło dwadzieścia lat temu. Wyszczerbiony i podniszczony, zwykle sprawiał wrażenie samotnego, poddającego się łapczywym falom i upływowi czasu. Jednak teraz, ożywiony leżącymi na nim kolorowymi ubraniami, wyglądał inaczej, jakoś niepokojąco drapieżnie. Piotr zmrużył oczy i wyostrzył zniecierpliwiony wzrok, by nadać rozmytym konturom właściwą formę. Niemal natychmiast tego pożałował. Na jednym z pali rozpoznał zegarek i wypełnioną książką oraz zabawkami Basi torebkę Ani, a pod nią starannie złożone płaszcz, jeansy, kremową bluzkę i koronkową podkoszulkę. Idealnie równo, tak jak zwykł je znajdować na półce w szafie. Niknący zapach jej ciała nadal unosił się znad tych rzeczy. Nie mogąc go znieść, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. W jego myślach, w jakimś samowyzwalającym się trybie, coraz nachalniej odtwarzało się jej imię, ale brzmiało pusto, wręcz żałośnie. Otępiały absurdalnością tej sytuacji, nie mógł ruszyć się z miejsca. Zdołał jedynie przebiec wzrokiem po linii nadbrzeża. Ale mózg, jak na złość, kodował tylko niekompletny obraz. W starciu z potęgą wiatru, który drapał mu skórę i smagał twarz pędzącymi na oślep drobinkami piasku, nie miał większych szans. Widział niewiele ponad jęzory fal bijących o brzeg, zachłannie liżące sporą połać plaży. Rozsiewały wokół niej mdłą, słonawą woń ryb i wodorostów. Potarł dłonią piekące, podrażnione piaskiem oczy. Zwarta, czerniejąca masa chmur przesuwała się nad zatoką w swoim jednostajnym ruchu. Z sekundy na sekundę coraz bardziej rozmazywała rysy majaczącego w oddali Półwyspu Helskiego. Już tylko niemrawo, niemalże niewidocznie wcinał się on w głąb otwartego morza, a poszarpane krawędzie lądu kryły się w coraz bardziej władczych, atramentowych mackach burzowej ściany. Nie wyglądała, jakby miała zmienić kierunek czy się rozproszyć; parła po omacku, prosto na miasto. W zasięgu wzroku nadal nie było śladu Ani; tylko bezkresne morze pod ciemniejącą kurtyną mroku. Białe światło błyskawicy rozdarło ją nagle na pół. Ten jeden krótki impuls, jakby pstryknięcie palcami wystarczył, by Piotr zrozumiał, że jego świat zatrzymał swój bieg i właśnie teraz, w samym jego centrum, na środku tej plaży, dokonywała się mała apokalipsa. Spłynęła na niego pewność, że nie było już odwrotu ani sposobu na to, by wrócić do tej chwili sprzed kilku godzin. By powstrzymać wtedy Anię, nie pozwolić jej wyślizgnąć się z jego objęć, z ich ciepłego łóżka. Kierowany instynktem, odwrócił głowę. W oddali, na szczycie jednego z klifów przez korony drzew przeciskały się niebieskie światła służb ratunkowych. Po chwili światła zgasły, a kilka par ciężkich butów zaczęły zbiegać po drewnianych schodach.

Fragment powieści „Zatrutka” Ewy Przydrygi publikujemy dzięki uprzejmości Autorki

O „Zatrutce” TUTAJ

Wywiad z Ewą Przydrygą TUTAJ