Strona główna Do poczytania Księga Wysp Ostatnich Anna Klejzerowicz – fragment

Księga Wysp Ostatnich Anna Klejzerowicz – fragment

0
PODZIEL SIĘ

Księga Wysp Ostatnich Anna Klejzerowicz - fragmentProlog

Aleksandria, rok 391 n.e.

Dostojny Agaton nie posiadał się ze zdumienia, a z emocji drżały mu dłonie, gdy w luksusowej gospo­dzie, w której znalazł stancję podczas swego pobytu w mieście, przeglądał księgi uratowane z Biblioteki i trafił na ten rzadki zwój. Perí Okeanu, o oceanie – głosił nagłówek. Bogaty kupiec, wytrawny erudyta i dawny żeglarz w mig zorientował się, co mu wpa­dło w ręce, a że treść zapisano w jego ojczystym ję­zyku – w grece – mógł bez większego trudu odczytać fragmenty całkiem nieźle zachowanego, choć nieco nadpalonego papirusu. Jeszcze niedawno przeklinał dzień, który przywiódł go do tego portu w tym akurat czasie: w mieście trwały zamieszki wywołane przez biskupa Teofila, który, ośmielony edyktem cesar­skim, zapragnął zniszczenia pogańskich świątyń, co wywołało żywiołowy sprzeciw ludności. Na ulicach nie było bezpiecznie, zapanował chaos, a mieszkań­cy wszystkich wyznań z upodobaniem oddawali się rzezi i plądrowaniu. Interesy, dla których tu przybył, spełzły na niczym, statek – jak i inne cudzoziemskie jednostki – zaaresztowano w porcie. Agaton czuł się w miarę spokojny w swym dobrze strzeżonym zajeź­dzie, który, podobnie jak wszystkie kosztowne statio­nes na terenie cesarstwa, zapewniał swoim gościom również wszelkie możliwe luksusy, nie wiedział jed­nak, jak długo to potrwa. Szczęśliwie był wyznawcą nowej wiary, został ochrzczony z rozkazu swego ojca, dostojnego Agatonika, jeszcze jako efeb, gdyż takie zapanowało ostatnimi czasy prawo w Najjaśniejszym Cesarstwie, szczególnie odkąd do władzy doszedł cezar Teodozjusz. Podróżnik nie zapomniał jednak także spuścizny swego rodu i dumny z kultury helleń­skiej coraz większe odczuwał wątpliwości, widząc, jak poczynają sobie jego współwyznawcy. Nie na darmo nosił imię po wielkim greckim tragediopisarzu, choć jawnie przyznawał się jedynie do swego świętego pa­trona, żołnierza i męczennika z Aleksandrii – boha­tera chrześcijan. Największy ból w sercu odczuwał na widok płonącej Biblioteki. Płonącej po raz kolej­ny w swych dziejach. Oddani jej pracownicy, ludzie kształceni i światli, usiłowali ratować najcenniejsze zbiory, ale dziki motłoch kradł je i niszczył. Tyle wie­ków historii szło z dymem, a w zamyśle władz było przecież doszczętne zburzenie Serapejonu, w którym mieściły się również księgi. Agaton zdecydował się wysłać na zwiady swych dwóch najbardziej zaufanych niewolników, aby przyczynić się do ocalenia zwo­jów, a przy okazji wzbogacić swą prywatną bibliote­kę przez wykup tylu ksiąg, ile zdołają zdobyć i unieść w tym piekle. Właśnie tej nocy dostarczyli mu oni swoją zdobycz. I nagle gniew na nieprzychylne fatum, które go tu sprowadziło, obrócił się w uczucie tryum­fu. Oto wynagrodzili go bogowie! A może sam jeden Bóg. Ta kwestia była mu w zasadzie obojętna. Przy­świecając sobie podręczną lampką oliwną, zasiadł do pisania listu, który nie wiadomo kiedy będzie mógł zostać wysłany, bo w zaistniałej sytuacji chyba nawet najbystrzejszy goniec nie wydostanie się bezpiecznie – przynajmniej w najbliższym czasie – z Aleksandrii. Nie szkodzi. Los mu sprzyja. Musiał ubrać w słowa silne emocje, tak jak zwykł czynić. Swój list zaadre­sował do osobistego bibliotekarza, wyzwoleńca, z któ­rym od lat żył w wielkiej przyjaźni, jako że rozumem i wykształceniem byli sobie bliscy. Przede wszystkim prosił w nim o zatrudnienie biegłych kopistów, jako że rękopis, w którego posiadaniu on, Agaton, się zna­lazł, od setek lat pozostawał zapomniany i niedoce­niony, a informacje, które już przy pobieżnym czyta­niu w nim znalazł, mogą zmienić obraz świata. A że są prawdziwe, niezmyślone, on sam, Agaton z Pergamo­nu, może zaręczyć, bo w młodości po Zewnętrznym Oceanie żeglował, we flocie ojca swego, również kup­ca i praefectus classis w służbie cesarstwa.

Byle tylko nie dopuścić do ponownego zniknięcia albo i całkowitego zniszczenia tegoż dzieła – myślał gorączkowo, w coraz większym zapale kreśląc słowa, podczas gdy jakieś tysiąc kroków dalej płonęła Wielka Biblioteka…

Gdańsk, współcześnie

Dostał się do willi bezgłośnie, posługując się podro­bionym kluczem. Nie było alarmu, choć i na to się przy­gotował. Park na szczęście stał ciemny, osłonięty od ulicy rozrośniętymi starymi drzewami. Samochód zo­stawił w bocznej uliczce. Na razie wszystko szło po jego myśli, żywa dusza go nie widziała. Nieoświetlony i pe­łen zakamarków parter wydał mu się teraz rozleglejszy, niż go zapamiętał, i choć ostrożnie stawiał kroki, w jego uszach rozbrzmiewały one zwielokrotnionym echem. Pocieszał się myślą, że wielki dom od lat świeci pust­kami, a jego jedyny lokator o tej porze z pewnością już od dawna śpi. Oby głębokim snem. Wiedział, dokąd iść. Znał dobrze rozkład willi – nauczył się jej planu na pamięć. Gabinet na piętrze oraz biblioteka, do których musiał się dostać, położone były z dala od pomieszczeń prywatnych gospodarza, a z jego sypialni nie sposób usłyszeć, ani tym bardziej dostrzec, obecności intruza. Owszem, czuł ciarki na plecach. Bał się, choć jednocze­śnie odczuwał niezdrową ekscytację. W końcu nieco­dziennie włamywał się do cudzych domów. Przedsię­wzięcie równie dobrze mogło okazać się niewypałem, a nawet katastrofą. Nabierał jednak coraz głębszego przekonania, że mu się powiedzie…

Nagle zabytkowe drewniane schody naprzeciwko wielkiej jadalni zaskrzypiały pod jego miękkim prze­cież, zamszowym obuwiem, specjalnie w tym celu za­kupionym. Widocznie obluzowała się jakaś stara de­ska. Zastygł w bezruchu z bijącym sercem… I może właśnie dlatego nie od razu usłyszał szelest, a następ­nie inne dziwne odgłosy – stłumione, niewyraźne. Jakby sapnięcie i zaraz po nim głuchy dźwięk, jakby coś upadło na podłogę. Ktoś tam był, na górze, ktoś, kto bynajmniej nie spał. W panice przykucnął na pół­piętrze, schowany w głębokim cieniu. Nasłuchiwał. Odgłosy powtórzyły się, tym razem wyraźniej. Przy­warł więc do ściany w bezruchu. Co robić? – zastana­wiał się gorączkowo. Uciekać? Czekać?…

Niemal przyklejony do ściany, zrobił jeszcze kilka ostrożnych kroków w górę. Odgłos szurania, zduszo­

ny jęk. Rany boskie, co tam się dzieje?! – zdążył pomy­śleć, zanim kątem oka dojrzał smugę światła wydosta­jącą się spod drzwi gabinetu. Zaraz potem rozległ się huk wystrzału. Blisko, bardzo blisko, wydawało mu się, że prawie nad jego uchem. Krzyknął odruchowo i obsunął się bezwiednie w dół schodów. Nie myślał, krew uderzyła mu do głowy, później nawet nie pamię­tał tego momentu z wyjątkiem jednej jedynej rzeczy – w tym samym mniej więcej czasie, gdy sam upadał, usłyszał z góry głośny dźwięk tłuczonego szkła i prze­rażający łomot…

Dopiero ten poderwał go na równe nogi.

Część I

Gdańsk, marzec. Dwa dni później

Dziennikarz śledczy Emil Żądło podjechał pod dom swoim starym czerwonym peugeotem, przekli­nając pod nosem. Znów coś szwankowało w silniku, włączała się kontrolka, spadały obroty. Trzeba będzie kolejny raz oddać auto do warsztatu, gdzie niechlujni „spece” znowu odwalą fuszerkę, biorąc za to ciężką kasę. Innego samochodu nie chciał, choć nie wdawał się w żadne emocjonalne wyjaśnienia tego stanu rze­czy. Nawet jeśli na naprawy wydał już więcej, niż za­płaciłby za wymianę wozu na nowszy model. Rzeczy też mają duszę. Zaparkował na swoim stałym miejscu od strony opustoszałego podwórka. Tu przynajmniej nie było z tym kłopotu – zaleta peryferyjnej oliwskiej dzielnicy, położonej z dala od centrum. Nie docierał tutaj tłok i zgiełk ulicy, a niska zabudowa oraz obfi­tość zieleni dawały złudzenie, że mieszka się prawie na wsi. Przynajmniej tu drzew jeszcze nie wycięto. Zamknął samochód kluczykiem, alarmu nie włączał już od dawna, bo i po co. Na kuchennym parapecie mieszkania, które znów było jego domem – wpro­wadził się do Marty ponownie jesienią ubiegłego roku – jak zwykle siedział Bolero. Zawsze czekał na swoich ludzi. Na widok Emila podniósł się, przecią­gnął i wygiął w „koci grzbiet”. Dziennikarz wiedział, że kiedy otworzy drzwi, kocur będzie oczekiwał go już na progu, gotowy do radosnego powitania. Humor od razu mu się poprawił: to jednak miłe, gdy ktoś się cieszy z twojego powrotu – pomyślał. Marta też już zapewne dawno wróciła z pracy. Pew­nie krząta się teraz w kuchni, kombinując, co by tu przygotować na późny obiad. Gotowali na zmianę, o ile można nazwać to gotowaniem; zazwyczaj w ty­godniu po prostu pichcili coś na szybko. Dziś była kolej Marty, bo we wtorki wracała wcześniej. Jednak gdy wszedł do mieszkania, zastał w nim tylko kota. Z kuchni nie dolatywały żadne smakowite zapachy, nie było słychać energicznego postukiwania garn­kami czy talerzami. Panowała cisza. Zajrzał jeszcze do obu pokojów: pusto. Widocznie coś zatrzymało ją w muzeum. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wiesza­ku, podrapał rudzielca za uchem i nastawił wodę na herbatę. Czuł głód. Spenetrował lodówkę w poszu­kiwaniu czegoś jadalnego, aż znalazł w zamrażal­niku opakowanie z mieszanką warzywną. W chwi­li, gdy podgrzewał oliwę na patelni, odezwała się jego komórka. Wyświetlacz potwierdził, że dzwoni Marta.

– No, hej, jesteś już w domu? – zapytała zdyszana.

– Właśnie wszedłem. A ty gdzie jesteś?

– Kurczę, coś się wydarzyło, opowiem po powro­cie. Nie mogę teraz gadać, no i muszę tu jeszcze zostać. Przygotujesz sobie coś do żarcia i nakarmisz kota? Bo ja zjem coś po drodze. W lodówce masz…

– Tak, wiem. Znalazłem mrożonkę, nie przejmuj się – przerwał jej. – Ale co się wydarzyło? Coś złego? To kiedy wracasz? Przyjechać po ciebie?

Marta chwilę się zawahała.

– Nie wiem, niedługo. Może za godzinę albo dwie. Pójdę na tramwaj, nie musisz po mnie przyjeżdżać. I nie ciągnij mnie teraz za język, potem ci powiem. Owszem, coś złego, ale nie dotyczy mnie. W porząd­ku? Poradzicie sobie? Spieszę się, wołają mnie. Nie za­pomnij dać kotu puszki!

Zanim bardziej stanowczo spróbował pociągnąć ją za język, rozłączyła się w pośpiechu. Słyszał czyjeś głosy w tle. Poczuł znajome zaniepokojenie, a chwilę później odrobinę goryczy, którą starał się zneutrali­zować optymistycznym przekonywaniem samego siebie, że praca Marty w muzeum nie jest do końca 30

unormowana godzinowo. Często zdarzało się, że mu­siała zostać dłużej. Może chodzi po prostu o zwykłe kłopoty z organizacją nowej wystawy sezonowej. Od­grzał sobie warzywa, nakarmił łaszącego się kocura, zjadł bez smaku przygotowaną naprędce potrawę i popił mocno posłodzoną herbatą. W przeciwień­stwie do kawy, którą zawsze pijał gorzką, do herbaty sypał dwie czubate łyżeczki cukru, narażając się tym na docinki Marty. Uchylił lufcik i zapalił papierosa. Niespokojne myśli nie chciały go opuścić. Niby im się ostatnio układało, ale jakby nie do końca. Od ich rozstania i ponownego „zejścia się” ona stale pozo­stawała ostrożna, powściągliwa, jak gdyby dzieliła ich jakaś niewidzialna bariera. W zasadzie tylko wte­dy, gdy wspólnie rozwiązywali jakąś zagadkę histo­ryczną, była sobą, dawną Martą. Nie próbował z nią o tym rozmawiać, po co kusić licho. Może jednak po­winien? Wiedział już, że nie wolno mu nalegać na za­legalizowanie związku, przynajmniej nie teraz. Ona sama musi się do tego przekonać, dojrzeć do podjęcia decyzji, nic na siłę. Nie lubi być stawiana pod ścia­ną. Czuł jednak, że nie tylko poglądy na małżeństwo ich dzielą. Wdarła się pomiędzy nich jakaś sztuczna nuta. Nie kłócili się w otwarty sposób, po dłuższej przerwie zaczęli znów ze sobą sypiać. Ale coś było nie tak… Humor znów mu się popsuł. Zapalił kolejne­go papierosa, ale zaraz zdusił go w popielniczce – nie smakował mu. By coś sobie udowodnić (sobie, nie Marcie, bo ostatecznie jej tu nie było), zrezygnował z piwa, chociaż poczuł na nie ochotę. Kilka puszek stało na półce w lodówce, na „okazję”. Okazje zdarza­ły się rzadko, nieczęsto miewali gości, a nawet jeśli, to przyjeżdżali samochodami. Od czasu do czasu otwie­rali sobie puszkę w weekendy, do kolacji, zamiast wy­trawnego wina. Według Marty tylko alkoholik pija w samotności. Zgodził się z tym, jak z większością jej decyzji, nawet jeśli uważał, że tylko po części ma rację. Dolał sobie herbaty i usiadł przed kompute­rem. Przed otwarciem pliku ze swoim niedokończo­nym artykułem wszedł jeszcze na portal z lokalnymi wiadomościami, ponieważ w redakcji przez wiele godzin dyskutowali dziś nad poszerzeniem zespołu i nie miał czasu nawet na przejrzenie najświeższych informacji dnia. Czuł się więc jak bez ręki. Jako były gliniarz i rasowy dziennikarz śledczy od razu wyłowił ten tekst:

Z OSTATNIEJ CHWILI! ZAGADKOWA ZBROD­NIA W WILLI ZNANEGO GDAŃSKIEGO BIBLIO­FILA – przeczytał krzykliwy sensacyjny nagłówek.

A dalej:

ZNALEZIONO DWA CIAŁA…

Za możliwość publikacji fragmentu dziękujemy wydawnictwu Replika

O książkach z cyklu o Emilu Żądło u nas TUTAJ

O Księdze Wysp Ostatnich u nas TUTAJ