Nadkomisarz Michał Karpiuk, naczelnik wydziału kryminalnego gorlickiej policji, wstał i otworzył okno w swoim gabinecie. Był to mężczyzna o niedźwiedziowatej posturze i ponurym spojrzeniu piwnych oczu. Gęsta czupryna siwych włosów opadała mu na czoło. Po chwili zamknął okno. Nie minęła dziesiąta, a żar lał już się z nieba, wydobywając wszystkie zapachy Gorlic.
Kolejne lato stulecia, pomyślał. Które to już? Całe szczęście, że nowa komenda została wyposażona w klimatyzację, a on miał swój gabinet i nie musiał uczestniczyć w sporach klimatyzacyjnych na niższych piętrach. W 2016 roku niektórzy wciąż podchodzili do niej nieufnie, jakby była wynalazkiem diabła. Dla niego, obdarzonego świetnym węchem, stanowiła błogosławieństwo.
Zerknął na notatkę służbową przygotowaną przez Kaśkę Wartoń. Kradzież w tartaku, którą miał na tapecie, nie wyglądała szczególnie interesująco. Od początku wydawało się, że drewno podwędzili pracownicy. A potem nie mogło być prościej: jeden z nich szybko przyznał się do winy, twierdząc, że tylko zajął, co swoje, bo szef, znany w Gorlicach krwiopijca, od dawna mu nie płacił. Więc on mógł zabrać sobie kilka rzeczy, prawda?
Karpiukowi żal było faceta, kiedy zakładał mu kajdanki. W dużej mierze takimi głupcami zaludniano później więzienia. A szef wyzyskiwacz dalej będzie wykorzystywał ludzi. Szkoda człowieka i szkoda czasu. Niewiele już spraw pozostało nadkomisarzowi do emerytury. Z drugiej strony swoje stanowisko zajmował już ponad dekadę i czuł się za nie odpowiedzialny. Dopływ świeżej krwi do Gorlic kończył się jednak wraz z rozwojem możliwości w Krakowie, Rzeszowie, a nawet Tarnowie czy Nowym Sączu. Gorlice to był dobry wybór na życie, niekoniecznie na pracę.
W gabinecie, bez pukania, pojawiła się aspirantka Wartoń. Współpracowali już od lat i nawet sam komendant nie wchodził tu tak pewnym krokiem. Zmieniła fryzurę, naturalnie ciemne włosy pofarbowała na kasztanowy brąz i przystrzygła. Karpiuk to zauważył, lecz nic nie powiedział. Może powinien, bo we wzroku Wartoń zawarte było oczekiwanie. Zamiast tego spojrzał jej prosto w oczy, żeby zasygnalizować swoją aprobatę.
– O co chodzi, Kaśka? – zapytał.
Ostatecznie, po latach namów, rok wcześniej przeszli na ty. W zasadzie ona przeszła, bo Karpiuk już przedtem mówił do niej czasem po imieniu.
– Nie wiem, czy chcesz wiedzieć.
– Po coś jednak przyszłaś – powiedział. – Jeśli chodzi o tartak…
– Nie. Nie chodzi o tartak.
– No to tym bardziej mów.
– Pamiętasz, że mąż mojej kuzynki pracuje u Augustyna?
Był to lokalny monopolista przewozowy, który wypełnił pustkę po zakończeniu ery pekaesów. Mimo to kierowca autobusu dla wielu wciąż pozostał „pekaesiokiem”.
– Zgadza się. I?
– Dojeżdżają do Pyrowej.
Zapadła krótka cisza.
– Dawno tam nie byłem – powiedział w końcu Karpiuk.
Odniósł wrażenie, jakby Wartoń bała się kontynuować.
– Czy coś się dzieje? – zapytał.
– No więc ludzie mówią, że we wsi pojawiła się czterdziestoletnia brunetka z małą córeczką.
– I co z tego? – rzucił nadkomisarz. – To chyba dobrze, że przyjeżdżają turyści? Przecież tamta sołtyska… Jak jej tam?
– Beata Zaremba.
– Właśnie. Od dawna próbuje coś rozkręcić… Dobrze, jak się nazywa ta brunetka? Mata Hari?
– Jeszcze nie znam nazwiska. Tylko imię. Nina.
Tego Karpiuk się nie spodziewał. Odchylił się na krześle, oparcie skrzypnęło pod jego ciężarem.
– Czy…
– Czy to jest ona? Być może.
Machnął ręką i rzucił:
– Daj spokój, no i co z tego. – Po namyśle jednak dodał: – Ale upewnij się, dobra?
– Jasne.
Po chwili przerwy stwierdził:
– Nie no, bez żartów, Kaśka. To nie może być ona. Po ostatnim… Dlaczego miałaby tu przyjeżdżać?
– Zwyczajnie, na wakacje? W Pyrowej jest pięknie.
– Wakacje Niny Warwiłow? – zaśmiał się Karpiuk. – Ta kobieta to chodzące śledztwo.
Wartoń wzruszyła ramionami i chyba wybrała już milczenie.
– Albo zostaw to – powiedział nadkomisarz. – Nie chcę wiedzieć.
Aspirantka pokiwała głową. Trochę za szybko. I wtedy Karpiuk zrozumiał. Zbyt długo z nią pracował, zbyt długo prześwietlał mniejsze i większe kłamstwa. A kłamali wszyscy.
– Poczekaj, poczekaj… – zaczął – już to zrobiłaś, tak?!
Wartoń poczerwieniała.
– Nie przyszłaś po to, żeby mi powiedzieć, że to może być ona – kontynuował. – Przyszłaś, żeby mieć krycie, bo zdążyłaś to potwierdzić. Ale boisz się mojej reakcji na to, że rozegrałaś to sama, i sądzisz, że Warwiłow to dla mnie drażliwy temat.
Nie odpowiedziała. Parsknął śmiechem.
– Niezła próba wykiwania szefa – rzekł.
Znowu nie skomentowała.
– No to już wiemy, że to ona, inaczej twoje małe przedstawienie nie miałoby sensu – dodał. – Jak to się odbyło? Pokaż, czego się nauczyłaś.
– Nie chciałam cię okłamać i…
– Moment – Karpiuk wszedł jej w słowo, przerywając ruchem dłoni – niech zgadnę. Skontaktowałaś się z Warszawą?
– Tak.
– Dobra, to po kolei. Tylko teraz już bez oszustwa, nie mam tyle czasu.
Wartoń nabrała powietrza.
– Wiem, że to mógł być każdy – powiedziała. – Ale moja kuzynka spytała, czy to nie ta babka z Bukowców, bo coś tak ludzie gadają. Zadzwoniłam do Warszawy. Konkretnie na komendę Praga-Północ. Powiedzieli mi, że faktycznie Nina Warwiłow jest na urlopie.
– I tyle?
– Nie. Później zadzwoniłam do Huculandii.
– Stajni Mazura?
– Zgadza się. W Pyrowej to prawdziwe centrum turystyki. Mazur stale się rozwija, postawił hotelik, buduje nową restaurację. Zapytałam, czy mogłabym prosić Ninę Warwiłow. Dowiedziałam się, że nikt taki u nich nie nocuje…
– Ale?
– Powiedziano mi, że niejaka Nina Warwiłow jest zapisana na zajęcia z dzieckiem. Małą Milą.
Karpiuk przyłożył dłoń do ust, poczuł zapach grafitu z ołówka.
– Dodam, że w Polsce jest tylko jedna Nina Warwiłow – skonkludowała Wartoń. – Czy jesteś wściekły?
– Wściekły? Raczej pod wrażeniem twojej dedukcji. A co do Warwiłow, najwyżej zepsujesz jej wakacje. Coś jeszcze?
Było coś jeszcze, w jej oczach. Zawsze było. –
Naprawdę nie jestem zły – powiedział, żeby zgasić tę myśl. – Możesz być spokojna, Kaśka. Myślisz, że ujawniłaś tożsamość Warwiłow, dyskutując o niej z cywilami? Przecież ona sama się tu pcha… Mogła pojechać gdziekolwiek. Dostanie za swoje, jak zaczną ją wypytywać o sprawę w Bukowcach.
– Dziękuję, Michał… i przepraszam.
– Idź mi stąd – zaśmiał się.
– I jeszcze jedno. Oni w Pyrowej już ją rozpoznali, bez mojego udziału. Ktoś ją wtedy zapamiętał. Powtarzają tę informację.
Machnął ręką.
– To nie nasza sprawa. Tak jak powiedziałem, mogła pojechać gdziekolwiek… – urwał. – Idź już. I nie pracuj za długo. Skorzystaj z piątku, dziewczyno.
Kiedy wyszła, Karpiuk chwilę siedział w miejscu. W końcu wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie szybkim krokiem. Nie powiedział Wartoń całej prawdy, ale wolał zostać z tym sam. Czuł niepokój. Nie wywołało go jednak hasło „Nina Warwiłow”, jeśli to rzeczywiście była ona, bo przecież lokalne plotki przyjmowały czasem absurdalny charakter. To prawie trzydzieści kilometrów stąd i co najmniej dziesięć miejscowości po drodze. W każdej mogło dojść do przeinaczenia historii. Poza tym Karpiuk był za stary i zbyt blisko emerytury, żeby przejmować się tym, co ludzie mówią.
Coś innego zburzyło mu spokój. Pyrowa. To słowo przypominało mu o wszystkich tych sprawach, których nie zdąży już rozwiązać. Sprawach, które zostaną z nim do końca życia. Wmawiał sobie, że brakowało mu czasu i wsparcia. Że takich rzeczy nie powinien ruszać, bo wywoła lawinę. Być może jednak przykrywał tym zupełnie co innego. Strach.
Pyrowa. Wieś, w której giną ludzie.