Buron wstał, żeby się z nią przywitać. Jego twarz basseta okolona była krótko przystrzyżonymi siwymi włosami i brodą. Dokądkolwiek by poszedł, przybierał uprzejmy, niemal smutny wyraz twarzy. Był o dobrą głowę wyższy od Capestan, która sama przecież nie była niska, był też od niej znacznie grubszy. Mimo że Buron wyglądał tak serdecznie, promieniował z niego autorytet i nikt nie stroił sobie żartów z komendanta głównego. Capestan uśmiechnęła się i podała mu powieść Wolfe’a. Szef zauważył małe zadrapanie na okładce i niechętnie się skrzywił. Capestan przeprosiła, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Buron powiedział, że nic takiego, chociaż najwyraźniej coś mu się nie podobało.
Za Buronem, na wielkim fotelu, rozpoznała Fomenkę, byłego szefa wydziału do spraw narkotyków, a teraz zastępcę szefa okręgu, i Valincourta, który ostatnio odszedł z kierowniczego stanowiska do spraw poważnych przestępstw, żeby zostać grubą rybą w Brigades Centrales. Capestan zastanawiała się, co tu robią te szychy. Jeśli wziąć pod uwagę jej obecny status, całkiem prawdopodobna była perspektywa, że ją załatwią. Uśmiechnęła się do wyniosłego triumwiratu organów ścigania, usiadła i czekała na wyrok.
– Mam dobre informacje – powiedział Buron, z miejsca zmierzając do sedna. – Wydział wewnętrzny zamknął sprawę, już nie jesteś zawieszona i zostałaś formalnie przywrócona na stanowisko. Incydent nie zostanie wpisany do twoich akt.
Capestan ogarnęło uczucie ogromnej ulgi. Czuła, jak radość krąży jej w krwi. Miała ochotę wybiec i zacząć świętować. Ale udało się jej zachować spokój, kiedy Buron mówił dalej.
– We wrześniu obejmiesz nowe stanowisko. Będziesz kierować nowym oddziałem.
Capestan nie mogła się powstrzymać, uniosła brwi na te słowa. Samo przywrócenie na stanowisko było niespodzianką. Powierzenie jej odpowiedzialnej pozycji zaczęło wyglądać podejrzanie. W gadaniu Burona było coś, co przypominało trzask kostek przed zadaniem ciosu pięścią.
– Ja? Oddział?
– To projekt specjalny, jedyny w całej policji – wyjaśnił Buron z nieobecnym spojrzeniem. – W ramach restrukturyzacji policji służy optymalizacji wyników rozmaitych służb pierwszej linii. Dlatego sformowano oddział pomocniczy. Będzie odpowiadał bezpośrednio przede mną, a w jego skład wejdą najmniej… konwencjonalni policjanci.
Buron przemawiał, ale jego koledzy wyglądali na znudzonych ponad przeciętną. Fomenko przyglądał się bez najmniejszego zainteresowania kolekcji starych medali w szklanej gablocie Burona. Od czasu do czasu przejeżdżał dłonią po siwych włosach, ciągnął się za skraj kamizelki albo wpatrywał w czubki kowbojskich butów. Podwinięte rękawy koszuli ukazywały włochate, muskularne przedramiona: memento, że Fomenko jednym machnięciem pięści potrafi wybić szczękę z zawiasów. Natomiast Valincourt bawił się zegarkiem, jakby chciał, żeby czas przyspieszył. Miał proste, kanciaste rysy i ciemną cerę, która kojarzyła się z wodzem Apaczów. Stary wiarus, który przeszedł wiele reinkarnacji. Nigdy się nie uśmiechał, emanowała z niego irytacja, jak z monarchy, który najmniejszy kłopot uważa za obrazę. Nie ma wątpliwości, że uwagę rezerwował dla wznioślejszych spraw i ogólnie rzecz biorąc, dla wyższych celów. Zwyczajni śmiertelnicy mogliby zająć się czymś innym i nie przeszkadzać mu. Capestan postanowiła wyciągnąć ich z tej niedoli.
– A praktycznie rzecz biorąc?
Jej swobodny ton zirytował Valincourta. Jak drapieżny ptak odwrócił się nagle w bok, ukazując silny, zakrzywiony nos. Rzucił Buronowi pytające spojrzenie, ale trzeba było czegoś więcej, żeby poruszyć szefa. Buron, podchodząc do swojego fotela, pozwolił sobie nawet na uśmiech.
– Bardzo dobrze Capestan, oto sedno sprawy: oczyszczamy policję, żeby nadać statystykom trochę połysku. Pijacy, zbiry, skłonni do depresji, wałkonie i wszystko, co między nimi – ludzie ograniczający policję, których nie można wyrzucić – wszystkich wchłonie jeden oddział, zostaną zapomniani w jakiejś dziurze. Pod twoim dowództwem. Zaczynasz we wrześniu.
Capestan w ogóle nie zareagowała. Patrzyła przez okno na błękitne cienie tańczące na podwójnych szybach. Za nimi widziała małe fale na Sekwanie błyszczące pod bezchmurnym niebem. Mózg miał chwilę, żeby zrozumieć słowa mężczyzn w garniturach.
Półka. W zasadzie oddział odłożony na półkę. Albo raczej kosz. Ferajna rozbitków życiowych wrzuconych do jednego kubła, chlew pełen wydziałowego wstydu. A ona była wisienką na tym wszystkim. Szefem.
– Dlaczego ja dowodzę? – zapytała.
– Jesteś jedyną osobą w randze inspektora – odparł Buron. – Dziwnym trafem ludzie ze skłonnością do bandytyzmu albo do pijaństwa raczej nie powąchają awansu.
Capestan założyłaby się o duże pieniądze, że oddział to pomysł Burona. Ani Valincourtowi, ani Fomence plan wyraźnie się nie podobał: pierwszemu z pogardy, drugiemu z obojętności. Obaj mieli coś lepszego do roboty i cały ten kram był męczącym zakłóceniem.
– Kto jest w zespole? – zapytała Capestan.
Buron wysunął podbródek i pochylił się, żeby otworzyć dolną szufladę. Wyjął grubą, ciemnozieloną skórzaną teczkę i rzucił ją na biurko. Na okładce nic nie było napisane. Anonimowy oddział. Buron otworzył dossier i z ułożonych w linię okularów leżących pod lampą wybrał szkła w szylkretowej oprawce. Miał różne okulary, zakładał je w zależności od tego, czy chciał wyglądać uspokajająco, modnie czy surowo. Zaczął czytać.
– Agent Santi, na chorobowym od czterech lat, nadkomisarz Merlot, alkoholik…
– Alkoholik? To nie zabraknie personelu… Buron zamknął teczkę i podał ją Capestan.
– Zostawiam ci ją, żebyś sobie poczytała do woli. Zważyła ją w dłoni, teczka była prawie tak ciężka jak paryska książka telefoniczna.
– Ilu nas jest? Robisz czystkę w połowie policji?
Szef znowu zapadł się w fotel, brązowa skóra zatrzeszczała na znak, że się poddaje.
– Oficjalnie około czterdziestu.
– To nie oddział, to batalion – zadrwił Fomenko.
Czterdziestu. Ludzie, którzy oberwali kulą, całymi dniami dokonywali obserwacji policyjnych, roztyli się, wypełniali papiery rozwodowe, wszystko dla dobra policji, tylko po to, żeby ich wypluto w tę ślepą uliczkę. Wysłano ich w miejsce, gdzie wreszcie będą mogli wręczyć wypowiedzenie. Capestan było ich żal. Ciekawe, ale siebie do nich nie zaliczała. Buron westchnął i zdjął okulary.
– Capestan, większość z nich od lat nie miała dostępu do niczego. Nie miałaś okazji, żeby ich zobaczyć, a co dopiero, żeby nakłonić ich do pracy. Jeśli chodzi o policję, ich już nie ma: to tylko nazwiska, nic więcej. Jeśli któryś z nich się zjawi, to chyba po to, żeby świsnąć papeterię. Nie miej żadnych złudzeń.
– Jacyś prawdziwi oficerowie?
– Tak. Dax i Évrard są podkomisarzami, Merlot i Orsini nadkomisarzami.
Buron przerwał na chwilę i zaczął się bawić okularami.
– José Torrez też jest podkomisarzem.
Torrez lepiej znany jako Pech: nieszczęśliwy urok, czarny kot, który lepiej, żeby nie przeszedł ci drogi. Wreszcie znaleźli dla niego miejsce. Odizolowanie to było za mało – wypchnęli go jeszcze dalej. Capestan znała Torreza z opinii o nim. Każdy policjant w kraju znał Torreza z opinii o nim i zawsze kreślił znak krzyża, kiedy Torrez był w pobliżu.
Jego historia zaczęła się od prostego przypadku: partner został dźgnięty nożem podczas aresztowania. Rutynowa sprawa. Kiedy policjant dochodził do zdrowia, jego zastępca też został ranny. Ryzyko zawodowe. Następny dostał kulę i spędził trzy dni w śpiączce. A ostatni z kolesi zginął zrzucony z najwyższego piętra wieżowca. Za każdym razem oczyszczano Torreza z winy. W żaden sposób nie ponosił odpowiedzialności, nawet przez niedopatrzenie. Ale jego aura zrobiła się gęstsza od smoły: przynosił pecha. Nikt już nie chciał być w zespole Torreza. Nikt nie chciał go dotykać, mało kto patrzył mu w oczy. Nie licząc Capestan, która w ogóle nie przejmowała się takimi sprawami.
– Nie jestem przesądna – powiedziała.
– Och, będziesz – oznajmił posępnym tonem Valincourt. Fomenko kiwnął głową na znak, że się zgadza, tłumiąc drżenie, które przeszło przez smoka wytatuowanego na jego szyi, pamiątki z młodości spędzonej w wojsku. Teraz Fomenko nosił wielkie, siwe wąsy, które rozpościerały się pod jego nosem jak włochaty motyl. Jakoś tak się składało, że wąsy całkiem nieźle pasowały do smoka.
Za każdy razem, kiedy wypowiadano nazwisko Torreza, w pokoju na chwilę zapadała cisza. Wypełnił ją Buron.
– I wreszcie mamy tu nadkomisarza Louisa-Baptiste’a Lebretona.
Tym razem Capestan wyprostowała się na krześle.
– Faceta z Generalnej Inspekcji Policji?
– Tego samego – odparł Buron, rozkładając z rezygnacją ręce. – Wiem, nie ułatwi ci życia.
– Nie. Nie był z tych skłonnych do ustępstw. Co ten fanatyk fair play tutaj robi? G.I.P. nie jest nawet częścią policji kryminalnej.
– Wystosowano skargę, coś o konflikcie charakterów w G.I.P. W zasadzie chodziło o sprawy wewnętrzne w sprawach wewnętrznych. Stwierdzili, że go już nie chcą.
– Ale skąd skarga?
Lebreton może i był potwornie bezkompromisowy, ale nikt nie mógł go oskarżyć, że jest nieuczciwy. Szef nie odpowiedział, udał, że nie wie. Pozostali dwaj pilnie przyglądali się gzymsowi pod sufitem, uśmiechając się złośliwie, i Capestan zdała sobie sprawę, że musi zgodzić się ze stanowiskiem partii.
– Nie zapominajmy – dodał chłodno Valincourt – że kto, jak kto, ale ty nie powinnaś osądzać ludzi za agresywne zachowanie.
Capestan przyjęła cios bez mrugnięcia okiem. To prawda: nie była bez grzechu i wiedziała o tym. Promień słońca przeszył pokój, słyszała odległy warkot młota pneumatycznego. Nowy oddział. Nowy zespół. Teraz potrzebowała tylko zadania.
– Dostaniemy jakieś sprawy?
– Mnóstwo.
Anna Capestan odniosła wrażenie, że Buron zaczyna się dobrze bawić. To był jego żarcik na powitanie, figiel, żeby zaznaczyć jej nowe stanowisko. Po piętnastu latach służby znów robiła pierwszy rok, a to była ceremonia inicjacyjna.
– Zgodnie z umową między komendą główną policji, miejscową komendą policji kryminalnej a Brigades Centrales weźmiesz wszystkie nierozwiązane sprawy ze wszystkich, co do jednego, oddziałów i komisariatów w regionie. Dodaliśmy też archiwalia wszelkich zamkniętych spraw, w których nadal pozostały znaki zapytania. Wszystkie zostały przesłane do twojego biura.
Buron z satysfakcją skinął głową pod adresem kolegów i mówił dalej:
– Gwoździem programu jest to, że policja Île-de-France ma sto procent wykrywalności spraw, a twoja wykrywalność będzie wynosiła zero procent. Jeden niekompetentny oddział ciągnie za sobą cały okręg. Rozumiesz, tu chodzi o kontrolę.
– Rozumiem.
– Z archiwów przyślą pudła, jak tylko zaczniesz się wprowadzać – powiedział Fomenko, drapiąc się po smoku. – We wrześniu, kiedy przydzielą ci pomieszczenia. Pod trzydziestką szóstką jest większy tłok niż w katolickiej szkole, znajdziemy ci miejsce gdzie indziej.
– Jeśli sądzisz, że się wykpiłaś, to jesteś w błędzie – powiedział Valincourt, nie ruszając się nawet o centymetr. – Powinnaś wiedzieć, że nie spodziewamy się żadnych wyników. Buron szerokim gestem pokazał drzwi, znak dla Capestan, że powinna wyjść. Mimo tych mniej niż zachęcających ostatnich słów uśmiechała się. Przynajmniej ma teraz cel i datę, kiedy może zacząć.
***
Valincourt i Fomenko siedzieli w Café des Deux-Palais i pili piwo. Fomenko wziął garść orzeszków ziemnych z talerzyka na stole i zaczął z determinacją przeżuwać.
– Co sądzisz o protegowanej Burona, tej Capestan?
Valincourt pstryknął orzeszkiem ziemnym po podkładce do piwa.
– Bo ja wiem? Chyba ładna.
Fomenko wybuchnął śmiechem, potem przygładził wąs.
– Tak, trudno tego nie zauważyć! Ale chodzi mi o sprawy zawodowe. Szczerze, co myślisz o tym oddziale?
– To farsa – powiedział Valincourt bez chwili wahania.
Tłumaczenie: Antoni Kulawik, Małgorzata Stefaniuk
Fragment publikowany dzięki uprzejmości Wydawnictwa Amber
O „Doborowej ósemce Anny C.” u nas TUTAJ