Strona główna Inne Anne Mette Hancock „MROKI KOPENHAGI. OSTRZE”. Fragment

Anne Mette Hancock „MROKI KOPENHAGI. OSTRZE”. Fragment

0
PODZIEL SIĘ

Anne Mette Hancock „MROKI KOPENHAGI. OSTRZE”. FragmentO ile nie musiała dokądś jechać albo nie miała wyjątkowo wczesnej narady w redakcji, Heloise nigdy nie nastawiała budzika. W dni powszednie dzwony kościoła Marmurowego dzwoniły zawsze o ósmej rano i ten dźwięk wystarczał, żeby ją obudzić ze snu, który, odkąd pamiętała, był lekki i niespo­kojny.

Dziś zwiesiła nogi z łóżka już po pierwszym uderzeniu, mimo że większą część nocy spędziła na porządkowaniu ma­teriałów zgromadzonych przez Munka i zdecydowanie przy­dałyby jej się jeszcze dwie godziny snu.

Spojrzała na telefon, który leżał na nocnej szafce, i zoba­czyła, że Martin próbował do niej zadzwonić o czwartej rano. Napisał również trzy esemesy, wszystkie o takiej samej treści: „Zadzwoń do mnie!”.

Była też wiadomość od Gerdy, z serduszkiem. Heloise od­powiedziała jej emotką z buziakiem, włączyła profil ogólny w telefonie i boso przeszła przez salon do łazienki. Ostrożnie stąpała między kartkami i notatkami, które w nocy rozłożyła na podłodze, tworząc z nich oś czasu. Wzięła szybki prysznic i usiadła przy dębowym stole w salonie. Wtulona w puchaty szlafrok zjadła dużą porcję owsianki z rodzynkami i cynamo­nem i wypiła kawę.

Właśnie czytała streszczenie przebiegu śledztwa, które na­pisała przed pójściem spać, kiedy zadzwonił domofon. Zaraz potem usłyszała, jak domofon odezwał się również w innych mieszkaniach w jej klatce.

Na monitorze, który pokazywał obraz bezpośrednio z ulicy, widziała czubek łysej męskiej głowy.

– Słucham? – powiedziała do mikrofonu.

– Gazety – odparł mężczyzna z twardym arabskim ak­centem.

Heloise wpuściła doręczyciela do budynku i od razu usły­szała szuranie na schodach oraz stukanie klapek otworów na listy w kolejnych mieszkaniach.

Spojrzała na stos reklam, który uzbierał się pod jej drzwia­mi w ciągu tygodnia. Schyliła się, żeby je podnieść, i właśnie miała zacząć je przeglądać, żeby sprawdzić, czy w chaosie ofert od rzeźników i gazetek spółdzielni mieszkaniowej nie kryje się jakaś koperta z okienkiem, kiedy usłyszała, że mężczyzna dotarł na piąte piętro i stanął pod jej drzwiami. Podniosła się klapka od zewnątrz, przez otwór w drzwiach wpadła najnowsza gazetka z Netto i wylądowała miękko na wycieraczce.

Powinna teraz usłyszeć pośpieszne kroki w dół, ale na klatce panowała cisza. Nasłuchiwała przy drzwiach dłuższą chwilę.

Nic.

Wtedy zdecydowanym ruchem rzuciła reklamy, które trzy­mała w ręce, i gwałtownie otwarła drzwi.

Przed jej drzwiami, na ostatnim stopniu schodów siedział ni­ski mężczyzna w średnim wieku i przymierzał Nike Air w kolorze miętowym, które Heloise zrzuciła z nóg dwa dni wcześniej po przebieżce wokół cytadeli Kastellet. Zastygł w pół ruchu i wyglądał, jakby mu się zdawało, że nieruchomiejąc, stał się niewidzialny.

– Ehm… – zaczęła Heloise i uśmiechnęła się niezręcznie. Czuła się zażenowana w imieniu tego gościa. Zebrała poły szlafroka tuż pod szyją i powiedziała: – Chyba lepiej, żeby je pan zostawił.

Mężczyzna skinął głową, ale nic nie odrzekł.

Odstawił ostrożnie buty, wziął do ręki własne rozczłapane obuwie i w samych skarpetkach ruszył schodami w dół.

Heloise stała na klatce, dopóki nie usłyszała, jak na dole zamykają się drzwi. Pokręciła głową i uśmiechnęła się do sie­bie, a gdy weszła do mieszkania, jej wzrok od razu padł na stos reklam w przedpokoju. Kolorowe gazetki leżały rozrzucone po całej podłodze jak konfetti w sylwestra, a wśród nich spod granatowo-białych pasków katalogu drogerii sieci Matas wy­stawał róg błękitnej koperty.

Zanim wzięła ją do ręki, już wiedziała, od kogo jest.

– Kiedy je dostałaś? – Karen Aagaard wskazała na dwa listy, które leżały przed nią na stole w zamkniętej sali konferen­cyjnej.

Heloise wezwała swoją szefową, a także Mogensa Bøttgera na pilną poranną naradę. Jak na razie zjawiła się tylko Aagaard.

– Pierwszy znalazłam wczoraj tu, w redakcji. Leżał w mo­jej przegródce. Nie mam pojęcia, jak długo. Może parę dni, może tydzień. Ze stempla pocztowego wynika, że wysłano go półtora tygodnia temu z Cannes, a drugi pięć dni temu z Lyo­nu – wyjaśniła Heloise. – Ten mógł przyjść w sobotę, tylko dopiero dziś go znalazłam. Zmieszał się z reklamami na mojej wycieraczce.

Ktoś zapukał do drzwi raz a zdecydowanie i po chwili do sali wszedł Mogens Bøttger. W papierowym uchwycie na kubki niósł trzy kawy z logo kawiarni z naprzeciwka.

– Dzień dobry – burknął od niechcenia.

Heloise i Aagaard spojrzały na niego i zaraz na siebie. Po­mięta biała koszula wystawała mu ze spodni, włosy miał przy­klapnięte, a z tyłu po lewej stronie dziwnie odwijały mu się do góry. Zazwyczaj jego dbałość o wygląd niemal przyprawiała o mdłości, ale dzisiaj wyglądał, jakby wolał zlać się z tłem. Co było piekielnie trudne, zważywszy na jego dwa metry i cztery centymetry wzrostu.

– Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem odstawić Fer­nandę do żłobka i przy pożegnaniu wpadła w amok. A prę­dzej namówisz malwersanta na wywiad, niż przekonasz roczne dziecko, żeby przestało wyć. Albo żeby w końcu zasnęło wie­czorem. Nie pojmuję, jak to robią ludzie, którzy mają swoje dzieci na co dzień. – Spojrzał z wyrzutem na nie obie i opadł ciężko na krzesło obok Aagaard.

Mogens Bøttger został ojcem w wyniku bardzo lekkomyśl­nego wakacyjnego flirtu z czterdziestojednoletnią instruktorką fitnessu. Po dwóch randkach z kolacją i śniadaniem ona zaszła w ciążę, a on znalazł się w kropce. Prosił, błagał, a nawet pró­bował ją przekupić, żeby zgodziła się na aborcję, ale nie był w stanie przekrzyczeć tykania jej biologicznego zegara. Dlatego teraz co dwa tygodnie był przez trzy dni samotnym ojcem, a jego relacje z matką dziecka były, łagodnie mówiąc, napięte.

– Na mnie nie patrz – zaprotestowała Heloise. – Ja jeszcze nie zaznałam rozkoszy posiadania małego dziecka.

– Rzeczywiście. W każdym razie to jest powodem mojego spóźnienia i ujemnej aparycji. W ramach pokuty przyniosłem kawę. – Rozdzielił między nich kubki. – Zatem co się dzieje? Dlaczego tu jesteśmy?

– Dostałam jeszcze jeden – powiedziała Heloise.

– Jeszcze jeden co?

– List.

Bøttger od razu przeniósł wzrok na leżące na stole kartki. Sięgając po nie, zapytał:

– Mogę?

– Tak. To ten. – Heloise wskazała ostatni z listów.

Ostrożnie podniósł kartkę i przeczytał na głos:

 

Droga Heloise.

Moja to 4, Twoja 13.

Gdy powiem: „Amorphophallus titanum”, Ty odpowiesz: „Lupinus”.

Moje drugie imię zaczyna się na E. A Twoje?

Tak wiele o Tobie wiem.

Ty o mnie – trochę mniej.

Lecz on połączył nas, tyle rozumiem już.

Widzisz to?

Widzisz to teraz?

Skoro nie dane mi jest zaznać Twojej obecności, daj mi, Heloise, choć swoje słowa jako słodki cień siebie.

Anna Kiel

– O jasna cholera – podsumował Bøttger i spojrzał na swoje koleżanki. Brwi podjechały mu aż pod przesuniętą granicę włosów. – Jesteś absolutnie pewna, że jej nie znasz?

– Na sto procent – potwierdziła Heloise. – Nie mam pojęcia, dlaczego akurat mnie sobie upatrzyła. Że niby ktoś nas połączył? Ją i mnie? Nic z tego nie pojmuję. Za to pewne jest, że ona mnie zna, a w każdym razie wie o mnie rzeczy, o których wie mało kto. – Heloise wskazała na ostatni z listów. – Trzynaście to moja szczęśliwa liczba, więc domyślam się, że jej to czwórka. A lupinus to łacińska nazwa łubinu, który jest moim ulubionym kwiatkiem. Skąd, u licha, ta kobieta może to wiedzieć?

– Może ukradła „złote myśli” twojej kumpeli z podstawów­ki? W następnym liście będzie, że twój ulubiony kolor to nie­bieski, a danie to spaghetti bolognese. – Bøttger jako jedyny zaśmiał się z własnego żartu.

– Jak masz na drugie imię? – spytała Aagaard.

– Eleanor – odparła Heloise. – A pełne nazwisko Anny to Anna Elisabeth Kiel.

– Eleanor…– Bøttger rozsmakowywał się w tym słowie z bezlitosną satysfakcją.

Heloise uniosła rękę.

– Mogens, ostrzegam cię!

– I o co chodzi z tym amor coś tam, coś tam… – ciągnęła Aagaard. – Z tym, co niby jest jej ulubionym kwiatkiem. To jakiś kwiat miłości?

– Tak, zabawne, że o to pytasz – powiedziała Heloise i ot­worzyła swój notes. – Dokładnie tak pomyślałam w pierw­szej chwili, ale nie. Amorphophallus titanum, czyli dziwidło olbrzymie, nazywane jest również trupim kwiatem i jest mu cholernie daleko do kwiatu miłości.

Aagaard i Bøttger patrzyli na nią osłupiali.

– Powiedziałaś: „trupi kwiat”? – upewnił się Bøttger.

– Tak. To ogromna roślina, która rośnie tylko na Sumatrze i w zachodniej Indonezji, a także w kilku ogrodach botanicz­nych na świecie. W Kopenhadze akurat mamy jedną sztukę. Wyjątkowość tej rośliny polega na tym, że wydziela zapach do złudzenia przypominający zwłoki w stanie rozkładu.

Heloise odszukała swoje notatki z opisu, który znalazła w sieci, i przeczytała na głos:

– „Fioletowy kolor i tekstura kwiatu dodatkowo tworzą złudzenie, że jest to nadgniły ochłap mięsa, co pomaga rośli­nie wabić padlinożerne gatunki żuków. Owady wchodzą do wnętrza rośliny i ją zapylają. Jej łacińska nazwa tłumaczona wprost to «zdeformowany penis olbrzymi»…”

Bøttger ponownie uniósł brew.

– „…spotyka się również nazwę «penis tytana», co nawią­zuje do fallicznego kształtu rośliny, chociaż ze względu na od­stręczający odór śmierci najczęściej nazywa się ją corpse flower, czyli trupim kwiatem”.

– No proszę! – skwitował Bøttger. – I ten gagatek, trochę penis, a trochę padlina, jest ulubionym kwiatkiem tej pani?

– Najwyraźniej – przytaknęła Heloise.

– Urocze – skwitował i odsunął od siebie swoją kawę.

Przy stole zapadła cisza.

– Okej – odezwała się Aagaard. – Zajmijmy się na moment kwestiami praktycznymi. Rozmawiałaś o tych listach z policją?

Heloise pokręciła głową.

– O czym ty mówisz, przecież wiadomo, że nie może z tym iść na policję – obruszył się Bøttger. – Z nimi nie ma gadki. Zabiorą listy i każą jej się nie wtrącać.

– Owszem, ale trochę nie mam wyjścia – stwierdziła Heloise. – Ta kobieta zamordowała człowieka z zimną krwią. Jeśli możemy pomóc w jej przymknięciu, to możesz być pewien, że zgłoszę te listy, jakkolwiek jesteśmy „połączone” w jej mniemaniu.

– To dlaczego jeszcze się z nimi nie skontaktowałaś? – drą­żył Bøttger.

– Bo oczywiście masz rację, że będą próbowali odsunąć mnie od sprawy. Wiem jednak, że nie mogę sobie tego tak po prostu zatrzymać. W którymś momencie będę musiała ich włączyć. Zastanawiam się tylko, jak najlepiej ich podejść, żeby nie odebrali mi tej historii.

– Okej, chwila. Czy któreś z was może na moment prze­winąć taśmę do początku? O co tam wtedy chodziło z tym adwokatem? Przyznaję, że trochę nie nadążam za działem kry­minalnym. – Aagaard podmuchała piankę, zanim ostrożnie napiła się kawy.

– Jest wiosenny wieczór dwa tysiące trzynastego. Pewien ad­wokat z kancelarii Orleff & Plessner wraca do swojego domu w Taarbæk po partyjce tenisa z kolegami – zaczęła Heloise. – Zjada późną kolację i kładzie się spać. W pewnym momencie między północą a trzecią nad ranem Anna Kiel najwyraźniej niepostrzeżenie zakrada się do jego domu. Ma ze sobą nowiut­ki nóż do filetowania marki Codexx. To taki nóż kuchenny średniej wielkości używany przez wielu zawodowych kucha­rzy i dostępny we wszystkich dobrze zaopatrzonych sklepach z narzędziami. Atakuje go śpiącego i bezbronnego, po prostu podrzyna mu gardło, a narzędzie zbrodni zostawia na miejscu. Kamery monitoringu na zewnątrz domu rejestrują ją, kiedy opuszcza posiadłość, i od tamtej pory nikt jej nie widział.

Na chwilę przy stole zrobiło się cicho.

– Być może ten Mossing reprezentował ją lub kogoś z jej rodziny w sprawie, która poszła w złym kierunku. Mogło cho­dzić o zemstę? – zastanawiała się Aagaard.

– Nie. Zdaniem rodziny i przyjaciół zarówno ofiary, jak i sprawczyni nie było między nimi żadnych powiązań. Wedle wszelkich dostępnych informacji w ogóle się nie znali – od­parła Heloise.

– Christoffer Mossing, to znaczy ten zamordowany, był zresztą synem Johannesa Mossinga, tego od nieruchomości – dodał Bøttger.

Mossingowie stanowili uosobienie pojęcia „stara fortuna”. Jeszcze cztery pokolenia wstecz rodzina dysponowała ma­jątkiem niczym z Downton Abbey i choć dziś wartość marki Mossing znacznie zmalała, to i tak Heloise musiała zagwizdać z podziwu, gdy zobaczyła tę liczbę.

W materiałach zebranych przez Mortena Munka wyczytała, że osobisty majątek przedsiębiorczego ojca Christoffera Mos­singa obejmował między innymi: willę w Vedbæk, wycenioną na dwucyfrową milionową kwotę, sielski dworek ze stadniną w południowej Fionii i ogromny pałac otoczony fosą wraz z przylegającą do niego winnicą na południe od Bordeaux.

– Właśnie. Zatem z jednej strony mamy potężny i szalenie bogaty ród, a z drugiej Annę Kiel, która urodziła się i wycho­wała w Herlev, w nieco skromniejszych warunkach – wyjaśniła Heloise. – Jej matka jest właścicielką karczmy o nazwie Latar­nia, a ojciec, o ile mi wiadomo, zniknął.

– Policja ma jakąś teorię? – spytała Aagaard.

– Wygląda na to, że nie bardzo. Najwyraźniej nie mają pojęcia, dlaczego go zabiła. Sporo pisano o jej kondycji psy­chicznej i uznano, że najprawdopodobniej po prostu doznała załamania nerwowego. Mówiąc krótko, jedyną teorią policji jest ta, że chora psychicznie kobieta upatrzyła sobie przypad­kową ofiarę i zabiła ją.

– I ani w domu adwokata, ani w jego miejscu pracy nie znaleziono żadnych śladów wskazujących, że kontaktowała się z nim przed zabójstwem? Żadnych napisanych przez nią listów, nic zupełnie?

Na wzmiankę o listach Heloise poczuła się nieswojo.

– Jeśli tak, to nie podano tego do publicznej wiadomo­ści – odparła. – Ale również dlatego zamierzam pójść z tym na policję. Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia i dlaczego ta kobieta się we mnie zakochała.

– A kim jest ten „on”, o którym mówi w liście? – Aagaard wróciła do spraw bieżących. – Ten, który niby was łączy?

Heloise wzruszyła ramionami.

– Musi chodzić o tego adwokata – powiedział Bøttger. – Musiałaś w taki czy inny sposób kiedyś się na niego natknąć.

– Tylko że jestem całkiem pewna, że się nie natknęłam.

– Może był twoim informatorem w jakimś dawnym śledz­twie? Albo poznałaś go kiedyś na mieście i już zapomniałaś? – Bøttger nie dawał za wygraną.

Heloise uniosła brew.

– „Poznałaś na mieście”?

– A czemu nie? Przecież mogło się tak zdarzyć.

– Nie, do diabła. Nie mogło!

Znowu wszyscy zamilkli.

Ciszę przerwała Aagaard:

– Oba listy kończą się tak samo: „Skoro nie dane mi jest zaznać Twojej obecności, daj mi, Heloise, choć swoje słowa jako słodki cień siebie”.

Heloise pokiwała głową i położyła listy jeden obok drugie­go, żeby również Bøttger zobaczył podobieństwo.

– Brzmi to dziwnie podniośle – oceniła Aagaard. – Co to ma właściwie znaczyć?

– Nie mam pojęcia. Po pierwszym liście próbowałam wygu­glować to zdanie i sprawdzić, czy to cytat, ale nie. Więc zamiast tego wysmażyłam taką oto interpretację wiersza – powiedziała Heloise i otworzyła notes, żeby im pokazać, co wymyśliła.

Nie dane mi jest zaznać Twojej obecności =

Ukrywam się, więc nie mogę się z tobą spotkać osobiście.

Daj mi choć swoje słowa =

Opisz moją historię!

Słodki cień siebie =

Ty jako dziennikarka jesteś obiektywna.

– Ale sama nie wiem. – Heloise zamknęła notes. – Zgaduję tylko. Wasze pomysły mogą być równie celne jak moje.

– Ale „słodki cień”? W sensie „słodki”? – zastanawiał się Bøttger. – Czy to nie jest dość osobliwe sformułowanie?

Aagaard wyłączyła się z rozmowy i wbiła wzrok przed siebie. Po chwili powiedziała:

– Jeśli słusznie się domyślasz, że ona chce, abyś opisała jej historię z zawodowym obiektywizmem, to znaczy, że w jej oce­nie to, co napisano do tej pory, jest nieprawdą.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że twoim zdaniem ona może być niewinna, co? – zdziwiła się Heloise.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Mówię tylko, że musisz za­cząć od zera, jakbyś nie wiedziała o tej sprawie zupełnie nic. Jakie źródła pojawiają się w relacjach z dwa tysiące trzynastego?

– Całe mnóstwo.

– Na przykład?

– Na przykład matka Anny Kiel, znajomi i koledzy z pracy zarówno jej, jak i Mossinga. Członkowie rodziny Mossingów i paru dawnych nauczycieli Anny Kiel. To długa lista.

– Okej. W takim razie uważam, że powinnaś zacząć od tego. Skontaktuj się z każdą z tych osób z osobna, a tym, czy ta kobieta jest winna czy niewinna, na razie nie zawracaj sobie głowy. To będzie problem policji. Ty skup się na samej historii i zobacz, dokąd cię to zaprowadzi.

Telefon Heloise zawibrował w wewnętrznej kieszeni kurtki. Przyszedł esemes z działu researchu.

– Mówisz, że to nie mój problem – powiedziała, jedno­cześnie czytając wiadomość – ale odkąd skończyłam dzienni­karstwo, mam utajniony adres i kiedy dziś rano poprosiłam Munka, żeby postarał się go znaleźć w sieci, stwierdził, że go tam nie ma. – Podniosła wzrok znad telefonu i patrząc na nich oboje, wzruszyła pytająco ramionami. – Skąd Anna Kiel wie, gdzie mieszkam?