Perfekcyjna śmierć Helen Fields – fragment
– Hej, kochanie, przyniosę ci kolejnego drinka – Joe uśmiechnął się do Lily, która wróciła z toalety. Lily przeciskała się między ostatnią dwójką ludzi szukających zapomnienia w pubie w piątkowy wieczór. Nie zauważyła, że jeden z nich wpatruje się w jej pupę, kiedy obróciła się bokiem, by przejść. Trudno się dziwić, pomyślał Joe. Na to ciało aż chciało się patrzeć, ale nie zamierzał wszczynać bójki przez taki drobiazg.
– Joe, teraz moja kolej. Nie musisz mi ciągle stawiać – powiedziała siadając na stołku obok niego. Siedzieli ściśnięci i przekrzykiwali coraz większy harmider podchmielonych głosów, muzyki i szurania stóp po drewnianej podłodze.
– Oszczędzasz, żeby dostać się na studia? – zapytał zbierając puste szklanki.
– Przecież wiesz – odparła – ale to nie znaczy…
– I zamierzasz harować jak wół, żeby zostać najlepszym lekarzem świata? – Joe pochylił się, żeby ją pocałować. Tłumek dziewcząt przy ich stole przewrócił oczami, skrywając pod maską niesmaku dezaprobatę i zazdrość.
– Ty wariacie – odparła Lilly i oddała pocałunek.
– Wyświadczam światu przysługę, pomagając pannie Lilly Eustis, by kiedyś w przyszłości mogła ratować ludziom życie i nie musiała zaczynać studiów obciążona dodatkowo – spojrzał w sufit i przeliczał – ośmioma funtami i czterdziestoma sześcioma pensami długu.
– Poddaję się – wybuchnęła śmiechem Lilly. Pocałowała go raz jeszcze i zarumieniona wtuliła twarz w jego szyję.
– Dobra, przyznaję się. Kręcą mnie kobiety w białych kitlach i ze stetoskopami. W ten sposób potajemnie finansuję sobie własny perwersyjny fetysz – rzekł Joe. Lilly żartobliwie klepnęła go w ramię, kiedy odchodził. Nie słyszał kobiety, która gapiła się na niego i gwizdnęła po cichu. Nie zauważył dziewczyny, która siedziała obok nich i patrzyła na Lilly zabójczym wzrokiem. Oboje zatracili się w sobie.
Droga do baru przypominała górską wspinaczkę. Ludzie z pełnymi rękoma rozlewali drinki na podłogę. Każdy przepychał się jak najbliżej, a kiedy ktoś został obsłużony poza kolejką, pozostali podnosili głosy. Krzyczano, żeby zmienić muzykę, a ktoś skarżył się, że klientka zamknęła się w jednej z dwóch kabin w damskiej toalecie. W jednym z kranów z piwem trzeba było zmienić beczkę. Joe czekał cierpliwie, uśmiechał się co chwila i wybaczał przypadkowe kuksańce i deptanie po palcach. Miał przecież swoją wymarzoną Lilly.
W samochodzie miał wszystko co niezbędne, by spędzić doskonały romantyczny wieczór. Drewno, podpałkę, zapałki, butelkę alkoholu dla rozgrzewki, śpiwór. Nawet pogoda im sprzyjała. Będzie zimno, ale deszcz miał ustać. Zadbał o to, by kilka dni wcześniej sprawdzić miejsce, w które się wybierali. U stóp będą mieli majestatyczną panoramę Edynburga. Jeśli chmury ustąpią, światła miasta będą stanowiły odbicie gwiazd na niebie. W końcu będzie miał Lilly tylko dla siebie. I tym razem będzie mógł pokazać jej, ile naprawdę dla niego znaczy.
★ ★ ★
Jest za zimno, żeby chodzić nago po dworze. To była pierwsza i najbardziej absurdalna myśl, jaka przyszła do głowy Markowi McVeigh. Na ekranie miał obraz z kamery drona, jakiego zupełnie się nie spodziewał. Zimowa szadź i nagie skały – owszem. Puste bure niebo z horyzontem spowitym wieloma warstwami mgły – jak najbardziej. Ale leżąca na ziemi kobieta, z jedną nogą podkuloną, drugą wyprostowaną, z jedną ręką pod głową, a drugą odrzuconą w bok – niemożliwe. Wiatr rozwiewał jej długie rude włosy, które łopotały jak welon na jej oczach. U stóp miała spopielone resztki ogniska. Z boku leżało porzucone pudełko zapałek. Zbliżył drona, próbując przekonać samego siebie, że zobaczy jak klatka piersiowa unosi się w oddechu. Ale nic z tego. Mark skierował maszynę w stronę twarzy, mając nadzieję, że nie zostanie oskarżony o jakąś perwersję. Modlił się w duchu do wszelkich bóstw, by instynkt go jednak zwiódł. Bardzo chciał się mylić. Dron znajdował się poza zasięgiem wzroku, za urwiskiem. Ostrożnie kontrolował opadanie, nie chciał podlecieć za blisko, na wypadek gdyby kobieta nagle się obudziła i usiadła. Ale bliższe oględziny nie przyniosły mu ulgi. Dron wyposażony był w przyzwoity obiektyw i Mark mógł podziwiać na ekranie sine kolory, które nie miały nic wspólnego z mrozem ani obumarłym na zimę wrzosem. Sine były jej usta, otwarte oczy, żyły i pozbawiona tlenu skóra.
Mark puścił się biegiem. Wiedział, że ten wysiłek nie ma to sensu, ale pomysł, by spokojnie iść w stronę zmarłej kobiety zalatywał brakiem szacunku. Wdrapał się na górę na rękach i na kolanach. Dłuższa, łagodniejsza ścieżka dookoła szczytu nie wchodziła w grę. Kiedy zobaczył dziewczynę, krwawił z pociętych rąk. Leżała jak obraz namalowany na ziemi. Dobrzy mieszkańcy Edynburga żyjący u stóp Góry Artura nie mieli o niczym pojęcia. Nie zważając na obtarte kolana i porozcinane dłonie, Mark popędził w dół osypiskiem, krzycząc do niej.
Dron, a raczej pogięta kupka plastiku i metalu, leżał na ziemi kilka metrów dalej. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że rzucił na ziemię moduł zdalnego sterowania. Nerwowo przeczesywał palcami kieszeń w poszukiwaniu komórki. W końcu dobiegł do niej, klęknął na zmarzniętej ziemi i przycisnął palce do szyi dziewczyny, choć wiedział że ciało w tym kolorze nie może zdradzać pulsu. Choć był pewien, że życie z niej uciekło, zerwał z siebie zimową kurtkę, żeby zakryć nagość dziewczyny. W końcu zadzwonił na policję, podając jak najdokładniejsze położenie na górze, która wznosiła się majestatycznie nad stolicą Szkocji.
Z bliska Mark dostrzegł, że jest młodsza niż sądził. Mroźna noc pozbawiła ją rumieńców młodości. Pomyślał, że tak jak on musiała chwiać się nad ową groźną przepaścią, która dzieli dojrzewanie od dorosłości. Maleńki diament w kolczyku w nosie błysnął w pierwszych promieniach zimowego słońca, podkreślając blond pasemka misternie wplatające się w jej rude włosy. Z trudem powstrzymywał się, by nie odsunąć włosów z jej twarzy, ale wtedy spojrzałby jej prosto w oczy, a tego nie chciał. Wstał, i zerknął ponad urwiskiem czy ktoś nie nadjeżdża, ale nie widać było żadnych dróg. Latem, bez zwłok, byłoby to cudowna osłonięta kryjówka. Nagle zauważył, że jakieś dwadzieścia metrów dalej w krzakach coś faluje coś czerwonego.
– Zaraz wracam – powiedział. Wydawało mu się, że niegrzecznie byłoby nic nie powiedzieć, nawet zmarłemu. Bez kurtki zaczął odczuwać chłód. Zmusił się do biegu, żeby się rozgrzać. Zastanawiał się, ile zajmie policji dojazd, bo przecież niełatwo było tu dotrzeć. Sam zostawił samochód milę dalej, u stóp wzgórza. Na strome zbocza i skaliste dróżki można było się zapuścić tylko terenówką.
Czerwony przedmiot okazał się koszulą – ciepłą, z grubej bawełny, doskonałą na noc przy ognisku i picie w pubach. Podniósł ją, spojrzał w stronę dziewczyny i oszacował rozmiar. Pasowała. Po kilkuminutowym spacerze w dół zbocza znalazł jeszcze śnieżnobiały stanik zwisający ze skały. Metalowe haftki były w dotyku zimne jak lód.
Mark usłyszał śmigłowiec zanim go zobaczył. Łopot wirników wystraszył całą zwierzynę i dudnił echem pośród skał. Policyjny pojazd zrobił kółko, zlokalizował zwłoki i przekazał namiary radiowozom, których niebieskie koguty pojawiły się w końcu na dole. Mark niósł znalezione ubrania pod górę, w stronę dziewczyny.
Zza urwiska wychynęła twarz, potem dwie kolejne. Mężczyzna idący przodem podszedł prosto do Marka z wyciągniętą ręką.
– Dzień dobry – odezwał się z przytłumionym, ale wciąż słyszalnym francuskim akcentem. – Jestem inspektor Luc Callanach. Zakładam, że to ty nas wezwałeś? – Mark skinął głową. – Odejdźmy na bok. Jak się miewasz?
– Sam nie wiem – odparł Mark. – Na pewno lepiej niż ta dziewczyna.
Z całą pewnością lepiej, pomyślał Callanach. Miał nadzieję, że śmierć była przypadkowa i zastanawiał się, jak długo będzie patrzył na jej twarz na zdjęciach przypiętych na tablicy w komisariacie. Ciekawe czy ktoś, komu pisane jest danego dnia umrzeć czuje to budząc się rano? Czy w domu, nim wybiegnie do pracy czy na studia, ogląda się dodatkowy raz w lustrze, czując że zmieniło się coś we wszechświecie? W chwilowym wybuchu gniewu przeklinał mroźne szkockie powietrze, tutejszą wilgoć i szarość. Dziewczyna zamarzła na kość, widząc pewnie jak jej ostatnie oddechy wiją się smużką pary. Tak nie powinno się umierać. Gorzka, surowa i samotna śmierć. Miał tylko nadzieję, że nie była jej świadoma.
Tłumaczenie: Dariusz Ćwiklak
Fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa AMBER