Strona główna Inne Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska „Ogród Zuzanny”. Fragment

Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska „Ogród Zuzanny”. Fragment

0
PODZIEL SIĘ

Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska „Ogród Zuzanny”. FragmentMiało padać, ale na szczęście nie padało. I to był koniec dobrych informacji na początek dnia.

– Przyszło wyrównanie za gaz – mruknęła Krystyna, nie wyjmując papierosa z ust.

Siedziała przy kuchennym stole w ciasno zawiązanym szlafroku. Na włosach miała siatkę przytrzymującą wałki, na twarzy jak zwykle grymas niezadowolenia. Przed nią stała pełna niedopałków popielniczka z żółtego szkła. Wąską kuchnię, z oknami wychodzącymi na ogród zarośnięty czarnym bzem i kaliną, wypełniały stare meble: serwantka ze zdekompletowaną koroną, ciemna komoda służąca jako szafka na garnki i kredens z porcelanowymi talerzami i filiżankami, prawie każdą od innego kompletu, ale za to z długą historią odzwierciedlającą dzieje rodu Czapliczów. Przybyli ze wschodu przez wojenną zawieruchę do Warszawy i w końcu tutaj – do Starej Leśnej, miasteczka zaledwie czterdzieści kilometrów od stolicy, do skromnej drewnianej willi przy ulicy Jeża, ze skrzypiącymi podłogami, schodami i przeciekającym dachem, który uparcie próbowała sforsować mieszkająca w pobliżu rodzina kun.

Obecnie willa była siedzibą czteropokoleniowej rodziny, którą stanowili: Cecylia Czaplicz, jej córka Krystyna, wnuczka Zuzanna i prawnuk, dwunastoletni Wojtek.

Krystyna ze zwinnością slalomisty ominęła kilka stojących na stole kubków po kawie i podsunęła córce pod nos tajemniczą kopertę.

– Mamo, nie przy śniadaniu! – Zuzanna skrzywiła się niechętnie.

– A kiedyż to mogę się zgłosić do panienki w tej sprawie? Mam nadzieję, że wyznaczysz mi jakiś bliski termin, zanim odetną nam gaz, niczym prąd dwa miesiące temu.

Zuzanna już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, że przecież pracuje od rana do wieczora i to nie jej wina, że wszystko tyle kosztuje, a do tego rachunek za prąd zjadł chomik Lulek, kiedy właśnie wtedy na górze trzasnęły drzwi łazienki i na schodach dały się słyszeć ciche kroki. W progu kuchni stanęła Cecylia. W przeciwieństwie do córki i wnuczki stawiła się na śniadanie w pełnej gotowości. Włosy miała starannie ułożone, oczy umalowane, a na ustach tę szminkę…

– Czy mama aby nie przesadza z kolorem?

– Róż Bahama, a co? Krysiu, gdy się ma prawie dziewięćdziesiąt lat, to już naprawdę wszystko wolno. Poza tym taki ładny dzień, otworzyłam okno i po raz pierwszy poczułam to rześkie, wiosenne powietrze!

– Rześkie?! Akurat! Mama ma szczęście, że smog jej trupem nie położył. A właśnie, Wielkanoc za pasem, więc chyba trzeba rozebrać choinkę? – Krystyna dmuchnęła dymem z papierosa w stronę prawie łysego drzewka, z którego smętnie zwisały anielskie włosy.

– Po co się wysilać, babciu? Może lepiej zostawić ją jeszcze kilka miesięcy i wykorzystać po raz drugi. Recykling jest supercool. – W kuchni pojawił się Wojtek.

Zuzanna wyciągnęła rękę, żeby przygładzić zmierzwioną czuprynę jedynaka, ale chłopak zrobił błyskawiczny unik.

– Za moich czasów dzieci nie odzywały się tak bezczelnie do starszych – prychnęła Krystyna.

– Coś podobnego! Ja mam zupełnie inne wspomnienia. – Cecylia uśmiechnęła się przekornie i wyciągnęła z szafki puszkę kakao.

– O, tak! – zawołał Wojtek. – Choć jedna osoba w tym domu troszczy się o mnie i pamięta, że człowiek w trakcie nauki potrzebuje magnezu. Dzisiaj klasówka z matmy. Dzięki, Buniu. Zrobisz mi kakałko? – Cmoknął Cecylię lekko w policzek i już go nie było.

– Aleście go rozpuściły! No tak, chłopak bez ojca zupełnie się zmarnuje. – Krystyna zgasiła papierosa w popielniczce z taką miną, jakby z ostatnimi iskierkami zgasła nadzieja na jakąkolwiek poprawę sytuacji.

– Nie widziałaś moich dżinsów? – Zuzanna szybko zmieniła temat. Z biegiem lat nauczyła się puszczać mimo uszu docinki matki, choć nadal sprawiały jej przykrość.

– Leżą tam, gdzie je zostawiłaś – odpowiedziała Krystyna.

– Zobacz na krześle w salonie, chyba tam je wczoraj widziałam. – Cecylia dolała mleka do kubka.

Salon był nieduży, ale zapchany tyloma przedmiotami, że znalezienie w nim czegokolwiek graniczyło z cudem. Na wysłużonej kanapie piętrzyły się poduszki haftowane w motywy roślinne. W kącie stało pianino pamiętające straszne czasy wczesnej młodości Zuzanny. Wtedy to Krystyna uparła się, że wychowa ją, za pomocą lekcji muzyki i francuskiego, na dobrze ułożoną pannę.

Na pianinie stały teraz stosy książek. Głównie stare leksykony trujących roślin i reprinty wiktoriańskich bestsellerów o sekretnym języku kwiatów – pasji Zuzanny. Z centralnego punktu na ścianie, obok kaflowego pieca, zerkał z fotografii Bruno, nieżyjący już mąż Cecylii. Jego jasne spojrzenie i ciepły uśmiech powitały wchodzącą do pokoju wnuczkę, jakby chciały ją pokrzepić i wesprzeć. Zuzanna też uśmiechnęła się do portretu dziadka. Tuż pod nim, za orzechowym krzesłem z jedną nogą podpartą opasłym tomem Zbrodni roślin, dostrzegła zgubę. Voilà!

Niestety, dżinsy, które jeszcze cztery dni temu leżały jak ulał, z trudnego do wytłumaczenia powodu skurczyły się co najmniej o jeden rozmiar. Zuzanna zaczęła skakać po pokoju, próbując wbić się w przyciasne nogawki. Już była bliska sukcesu, gdy nagle guzik, który i wcześniej ledwo się trzymał, wystrzelił, a następnie przepadł w czeluści pod kredensem.

– Ojej! Co jest z tymi spodniami nie tak? – Naprawdę chciało jej się płakać.

– Ze spodniami? – Krystyna, która obserwowała te zabiegi z odrobiną złośliwej satysfakcji, zaśmiała się ironicznie. Jej figura, mimo zbliżającej się sześćdziesiątki, była absolutnie nienaganna. Pod tym względem wdała się w Cecylię, ale jej córka odziedziczyła sylwetkę po swoim ojcu. – Trzeba było nie dogadzać sobie przekładańcem. Że już nie wspomnę o tej bombonierce, którą pochłonęłaś sama dwa dni temu. Nawet syna nie poczęstowałaś. A ja musiałam wyciągać sreberka aż spod wanny. Oczywiście przypadkiem je znalazłam. Ale nie jestem twoją służącą, kochanie.

– A szkoda – mruknęła pod nosem Cecylia.

– Mama chciała coś dodać?

– Szkoda, że nie jesteś naszą służącą, bo już dawno byśmy cię wylały z roboty.

W kuchni zaległa cisza. A potem nagle, jak na komendę, wszystkie trzy wybuchły serdecznym, szczerym śmiechem. Krystyna prychnęła kawą wprost na bluzkę córki.

– O nie, mamo, nie mam już żadnej czystej! – wysapała Zuzanna między jednym atakiem śmiechu a drugim.

– Ja cię kręcę. – Wojtek, który wrócił do kuchni po swoje kakałko, z niedowierzaniem patrzył na trzy kobiety, które prawie leżały na podłodze ze śmiechu. – Wy naprawdę jesteście nienormalne. Lecę, bo spóźnię się na klasówkę.

– Jasna cholera! Jak późno! – Zuzanna złapała się za głowę. – Miałam być dziś w pracy pół godziny wcześniej. Kozak mnie zabije!

W panice złapała rozciągnięte dresowe spodnie. Na zmianę bluzki nie wystarczyło jej czasu. Wyskoczyła z ganku prosto w kałużę. Zaklęła. Już wsiadała do swojego starego volvo, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Pędem wróciła do domu, skacząc po dwa stopnie, i wpadła do łazienki na górze. Chwyciła kunsztownie zdobiony i prawie pusty flakon perfum – tych ulubionych, najdroższych, na szczególną okazję. Zdecydowanym gestem wylała na siebie resztkę płynu. Spojrzała szybko w lustro. Może jej się zdawało, ale z naprzeciwka niepozorna szatynka o pełnej twarzy i szarych oczach spoglądała na nią surowo, a nawet z lekką przyganą.

Zuzanna przyjrzała jej się uważniej. Była tuż przed czterdziestką. Z pierwszymi zmarszczkami i bez śladów tak zwanej dawnej urody. Bo niestety jej nigdy nie miała… Wystawiła język.

– A co mi tam. Mnie też się należy coś od życia – powiedziała do swojego odbicia, jakby chciała je przekonać, że jej działanie jest głęboko słuszne i absolutnie usprawiedliwione.

A potem, tą samą trasą i w tym samym tempie, zbiegła po schodach, ignorując wrzask Krystyny: „Błoto! Wszędzie błoto!”.

* * *

Z głośników popłynęła melodia. Stop. Nie popłynęła, ale zarzęziła. Radio w volvo już od dawna było pełnoletnie, podobnie jak samochód. „To ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy” – zawodził drżący męski głos.

– Jeszcze i to – wycedziła przez zęby Zuzanna. – Nie bez powodu przed wojną zakazano tej piosenki, każdy ma po niej myśli samobójcze.

Do samobójstwa było jej rzecz jasna daleko, ale dobry nastrój ulotnił się bezpowrotnie. Choć nie odpowiadała na kąśliwe uwagi Krystyny dotyczące jej samotnego macierzyństwa, to przecież nie mogła w duchu nie przyznać matce racji. Wyraźnie było widać, że Wojtek wkroczył w ten wiek, gdy chłopak szczególnie potrzebuje ojca. I ona najbardziej ze wszystkich na świecie chciałaby, żeby go miał. Ba! W swoim czasie zrobiła wiele, aby jej dziecko wychowało się w pełnej rodzinie. Tomek wydawał się idealnym materiałem na męża i ojca, bo sprawiał wrażenie bezgranicznie w niej zakochanego. Gdy okazało się, że Zuzanna jest w ciąży, nie zważając na nic, natychmiast się oświadczył. Był przy porodzie, przecinał pępowinę. Kto mógłby wtedy pomyśleć, że rola troskliwego taty i czułego męża tak szybko go znudzi? Zuzanna westchnęła, wyłączyła radio, wybrała numer swojej przyjaciółki Kazi i ustawiła telefon na głośne mówienie.

– Czy to coś ważnego? Bo mam tu pożar w burdelu, trzęsienie ziemi i pękające lodowce – odezwała się Kazia po piątym sygnale.

W tle słychać było wrzask dziecka.

– O matko! Co się u ciebie dzieje? – zaniepokoiła się Zuzanna.

– A nic, normalka. Różyczka obcięła sobie jeden warkoczyk i pół grzywki. A właśnie wychodzimy na jasełka!

– Jasełka w lutym?

– No tak, bo wcześniej Święty Józef wsadził sobie pionek do nosa i trzeba go było prosto ze sceny wieźć do szpitala. Dzisiaj mamy powtórkę, ale nie wiem, czy do połowy ogolona Maryja nie położy przedstawienia.

Zuzanna uśmiechnęła się mimo woli.

– Dobra, w sumie nie mam nic ważnego, tak chciałam się pożalić.

– Zadzwoń w weekend. Wchłonę dowolną dawkę żalu – zapewniła serdecznie Kazia i się rozłączyła.

Dokładnie w tym momencie na ekranie telefonu wyświetliła się Wiola. Zuzanna zignorowała dzwonek.

– Przepraszam cię, kochana – szepnęła, jakby jej druga najlepsza przyjaciółka mogła to usłyszeć. – I tak już jestem spóźniona, a z tobą zawsze jest dłuższa rozmowa.

Właśnie parkowała przed siedzibą firmy Kozak Gardens przy ulicy Jelenia. Przez boczną szybę dojrzała krępą sylwetkę szefa, Roberta Kozaka, który wymownie patrzył na wielki złoty zegarek zdobiący jego owłosiony nadgarstek. Nikt by nie powiedział, że „mister Kozak” – jak lubił sam o sobie mówić – jest szefem sporej firmy projektującej ogrody i największego sklepu ogrodniczego w Starej Leśnej. Na pierwszy rzut oka mógł wyglądać na drobnego złodziejaszka lub – w ostateczności – bazarowego sprzedawcę trefnych towarów, ale pozory myliły. Kozak, w przeciwieństwie do Zuzanny, miał dyplom architekta krajobrazu. Tytuł inżyniera chętnie umieszczał na wszystkich materiałach promocyjnych i wizytówkach. Nie omieszkał tego zaznaczyć nawet na tabliczce obok swojego domofonu. Lubił pozować na szefa wszystkich szefów, ale w rzeczywistości była w jego życiu wyższa instancja: piękna Moniczka Kozak, z domu Pyrka, która trzymała męża krótko. Do tego jego rola w firmie była głównie dekoracyjna. Wszystkim zajmowała się Zuzanna. To ona robiła projekty ogrodów, tak cenione przez mieszkańców Starej Leśnej i okolic. To ona jeździła po cebulki narcyzów, bulwy dalii, nasiona rzadkiej, pomarańczowej odmiany onętka o podwójnych płatkach. A poza tym biegała z łopatą, grabiami, a gdy trzeba było – także kosą lub piłą spalinową.

– A którąż to mamy godzinę? – odezwał się Kozak. – Czy pani wie, że przez pani spóźnialstwo zostałem narażony na stratę… Podliczmy… – Wyciągnął z tylnej kieszeni najnowszy model smartfona i zaczął z zapamiętaniem stukać w ekran, marszcząc w skupieniu czoło. – Niech diabli porwą to dziadostwo. No, w każdym razie „circa about” w przybliżeniu 22 złote i 76 groszy. Boję się, że w tym roku sru…! I po premii!

– Fiu, fiu, nie miałam pojęcia, że moja praca jest tak wysoko oceniana. Czy nie powinno mieć to odzwierciedlenia w wysokości wynagrodzenia? – Zuzanna rzuciła przełożonemu kwaśne spojrzenie.

– Nie mogę dawać podwyżki komuś, kto się notorycznie spóźnia! – Kozak dreptał za Zuzanną, która odwiesiła palto na wieszak, ukazując szefowi bluzkę z malowniczymi plamami po kawie. W powietrzu uniósł się wyrazisty zapach jej perfum.

– Zuzanno! Przywodzi mi pani na myśl łąki mego dzieciństwa. – Kozak pociągnął nosem. – Ale wygląda pani jak małoletni bratanek Moniczki, któremu po raz pierwszy dano do ręki łyżeczkę! Niech się już pani bierze do roboty, sama się nie zrobi. Ja będę w gabinecie. Mam ważną rozmowę. Jakby w odpowiedzi, natychmiast zaterkotał telefon.

– O! – rzucił Kozak triumfalnie i zniknął za drzwiami. Słychać było całkowitą zmianę tonu. – Ależ będzie dokładnie tak, jak sobie szanowny pan zażyczy… Będzie pan zadowolony… Nikt nie będzie miał piękniejszego ogrodu. Moja ekipa pozostaje do pańskiej całkowitej dyspozycji…

Zuzanna przewróciła oczami.

– Moja ekipa – wymamrotała. – Czyli Zuzanna, Zuzanna i jeszcze raz Zuzanna. Któregoś dnia padnę z wycieńczenia. Ale nie, nie mogę. Mam domiar za gaz. Może chociaż mi zapłaci parę groszy więcej?

– Zuzanno! – ryknął Kozak, wypadając z gabinetu. – Co za dzień! Zlecenie marzeń! Zadzwonił właśnie mój dobry znajomy… Zaraz, jak on się nazywa, mniejsza z tym! Z Warszawy, właściciel fabryki, robi w stali. Kupił dom w Starej Leśnej i chce mieć najpiękniejszy ogród w okolicy. Wie pani, reprezentacyjny, na przyjęcia pod chmurką, bogacze tak mają. Choć niby skąd pani ma o tym wiedzieć? – zreflektował się Kozak. – W każdym razie płaci gotówką z góry. No, dla pani to okazja…

Zuzanna spojrzała na szefa z nadzieją. Czyli jednak uda się zapłacić za gaz, nim go wyłączą.

– …żeby się wreszcie wykazać i udowodnić swoją wartość dla Kozak Gardens – dokończył, a wizja zapłaconego rachunku odpłynęła w bliżej nieokreśloną przyszłość. – No, Robercie, ty, stary cwaniaku, dobrze to rozegrałeś! – rzucił w kierunku swojego zdjęcia, które zdobiło ścianę przy wejś- ciu. – Zasłużyłeś na małą nagrodę. Pani Zuzanno, proszę przygotować sadzonki goździków bylinowych, po południu wpadnie po nie jeden gość. Mnie już dziś nie będzie, zostawiam firmę w pani ślicznych rączkach.

I wyszedł.

* * *

Pod wieczór śliczne rączki Zuzanny omdlewały ze zmęczenia. Przygotowanie trzystu pięćdziesięciu sadzonek było naprawdę ciężką robotą. W dodatku klient się spóźnił i w piątkowe popołudnie musiała zostać w pracy godzinę dłużej. Gdy wieczorem wracała do domu, miała ochotę tylko na to, żeby zwalić się do łóżka i zasnąć. Było to jednak zupełnie niemożliwe, ponieważ w piątki Cecylia urządzała cotygodniowego brydżyka i liczyła, że wnuczka pomoże jej ugościć graczy. W salonie, przy nakrytym koronkową serwetą okrągłym stole, siedzieli już Wiesław Koczocik, aptekarz, oraz Stanisław Grzybek, cukiernik. Czekano na czwartego gracza, Augusta Fąfarę, który tradycyjnie pojawiał się z półgodzinnym spóźnieniem.

– Ciekawe, co wymyśli tym razem. Wino mu skwaśniało? Siostra dostała grypy żołądkowej? – mruknął Koczocik.

Choć w tym układzie był partnerem Fąfary w grze, nie darzył go szczególną sympatią. A wszystko dlatego, że rosły Fąfara nie dawał zapomnieć Koczocikowi, że jest od niego prawie pół metra wyższy.

– Pani Cecylio, może umilimy sobie oczekiwanie konsumpcją mojego najnowszego dziełka? – uroczystym tonem zaproponował Grzybek, wskazując na kartonowe pudełko.

– Co to znowu za pyszności, panie Stasiu? – zaciekawiła się Cecylia.

– Torcik, pani Cecylko, torcik Fedora. Jak u Maxime’a w Paryżu, samo masełko, czekolada i migdały!

– Uch, koronarografia gwarantowana, bo to musi być bomba kaloryczna. – Koczocik gestem podziękował za podsunięty mu przez Cecylię talerzyk, wlepiając pełne potępienia spojrzenie w ociekający czekoladą kopiec, na którego szczycie prężyła się figurka z cukru. – A to co takiego? – Włożył okulary na nos.

– Dekoracja w stylu angielskim, para zapaśników. Taki sam chcę podarować prezesowi klubu sportowego Jastrzębiec Leśna. – Grzybek uśmiechnął się z dumą.

– Mnie się wydaje… – zaczął niepewnie Koczocik, lecz w tym momencie rozległ się ogłuszający ryk silnika oraz odgłos gwałtownego hamowania.

Przed drewnianą willą Kurza Stopka przy ulicy Jeża, własnością pań Czaplicz, zatrzymał się, bryzgając błotem na prawo i lewo, czarny motocykl typu chopper. Jego właściciel dziarskim krokiem ruszył do drzwi.

– Pokój temu domowi! – zadudnił August Fąfara, zdejmując skórzaną ramoneskę. – Wybaczcie, ale jedna z moich owieczek potrzebowała pomocy.

– Zawsze tak mówisz! – mruknął Koczocik.

– I zawsze to jest prawda! – Olbrzym uśmiechnął się w kierunku ciasta. – A cóż my tu mamy? – Pochylił się nad tortem i uważnie oglądał parę zapaśników. Jego oblicze w jednej chwili spochmurniało. – Kamasutra jakaś czy co!

– No skądże znowu! To para zapaśników – zaprotestował oburzony Grzybek.

– A dlaczego temu z prawej wyrosły takie, o proszę! Piersiątka! Niech pan sam zobaczy, panie Staszku, jakie zgorszenie pan szerzy! – Fąfara wyciągnął figurkę z czekolady i położył sobie na dłoni.

– Faktycznie! A niech mnie! – zachichotała Cecylia. – Chodź, Zuzanno, zobacz, jakie to fikuśne! – zawołała wnuczkę.

– Coś podobnego! W hurtowni cukierniczej zarzekali się, że to para atletów! Oszuści! – powiedział Grzybek łamiącym się głosem.

– A proponowałem panu koledze luteinę na sokoli wzrok. – Koczocik uniósł palec, gotów dać krótki wykład o wpływie zażywania suplementów diety na ogólny dobrostan człowieka.

– Grzech w nieświadomości to nie grzech – powiedział Fąfara. – Zostanie to wybaczone, pod dwoma jednakowoż warunkami… – tu zawiesił głos, wprawnie dozując napięcie. Zgnębiony Grzybek spojrzał na niego pytająco. – Będę potrzebował, powiedzmy, stu pięćdziesięciu cukrowych baranków na Wielkanoc – ciągnął olbrzym.

– A drugi warunek?

– Niech mi pan nałoży podwójną porcję tego tortu. Grzybek bez słowa podsunął mu talerzyk, którego zawartość została pochłonięta zaledwie w trzech kęsach. Olbrzym westchnął z zadowoleniem, a potem poluzował koloratkę.

– Karty na stół! – rzucił, zacierając ręce