Strona główna Inne Lisa Gardner „Czyste zło” – fragment

Lisa Gardner „Czyste zło” – fragment

0
PODZIEL SIĘ

Lisa Gardner "Czyste zło" - fragmentProlog

Moja mama lubi nucić pod nosem. Stoi przy kuchni, miesza jakąś potrawę albo jej próbuje i bez przerwy nuci, nuci, nuci.

Siedzę na krześle przy stole. Mam do wykonania zadanie. Ucieram ser. To łatwe. Queso blanco kruszy się przy pierwszym dotyku. Ale i tak jestem dumna, że biorę udział w przygotowywaniu posiłku.

Mama twierdzi, że nie trzeba być wcale bogaczem, by jeść po królewsku. Mówi tak pewnie dlatego, że bardzo lubi gotować. Wszyscy przychodzą do naszej kuchni, żeby zjeść jej domową salsę, jej niepowtarzalny sos mole albo moje ulubione małe cynamonowe churros oblane czekoladą.

Mam pięć lat, dosyć, by mieszać czekoladę, która topi się w garnku na kuchni. Lentamente, mówi mama. Ale też nie za wolno, bo się przypali.

Roztopiona czekolada jest gorąca. Za pierwszym razem wsadziłam do garnka mały palec, bo chciałam jej spróbować. Sparzyłam najpierw palec, a potem usta, gdy go oblizałam. Mama pokręciła głową, kiedy wybuchłam płaczem. Otarła mi fartuchem policzki i powiedziała, że ze mnie głupiutka chiquita i muszę dorosnąć i zmądrzeć. I nigdy już mam nie wsadzać ręki do garnków, w których coś się gotuje.

Ja to jej chiquita. Ona to moja mamita. Tak na siebie mówimy. Uwielbiam patrzeć, jak mamita krząta się po kuchni. Kiedy to robi, jest szczęśliwa. Na jej twarzy nie kładzie się cień. Wydaje się wyższa. Wygląda znów jak moja mama, a nie smutna kobieta, która wychodzi rano z domu w szarym uniformie pokojówki. Albo, co jeszcze gorsze, jak wystraszona kobieta, gdy wraca czasem w środku dnia, wciska mnie do szafy i ostrzega, żebym nawet nie pisnęła.

Zawsze słucham mamy. To znaczy, raz jej nie posłuchałam. Pobiegłam za brązowym szczeniakiem, bo chciałam go pogłaskać, i jakiś samochód przejechał obok mnie tak szybko, że poczułam wiatr we włosach. Chwilę później mama złapała mnie za ramię i na mnie nakrzyczała. Nie, nie, nie! Tak nie wolno! Dała mi klapsa i to zabolało. Potem siadła ze mną na czerwonej ziemi i płacząc i kołysząc się, trzymała mnie w objęciach. A to zabolało jeszcze bardziej. Jednocześnie kłuło mnie w brzuchu i piersiach.– Musisz mnie słuchać, kochanie. Mamy tylko siebie. Więc musimy na siebie bardzo uważać. Ty jesteś moja, a ja jestem twoja, na zawsze.

Tamtego dnia otarłam łzy z policzków mamy. Oparłam czoło o jej drżące ramię i obiecałam, że zawsze będę grzeczna.

Teraz, kiedy mam pięć lat, sama chodzę do szkoły i sama z niej wracam. A potem siedzę sama przez całe popołudnie i to jest, jak mówi mama, nasz sekret. Innym mogłoby się to nie spodobać. Mogliby mnie zabrać.

Nie chcę, żeby mnie zabrali. Dlatego jestem dzielną dziewczynką. Wracam do domu, włączam nasz mały telewizor, oglądam kreskówki i czekam. Czasami rysuję. Uwielbiam kolorować i malować. I zawsze pamiętam, żeby po sobie posprzątać. Moja mamita ciężko pracuje, szorując i sprzątając po innych. Codziennie wychodzi w uprasowanym uniformie i wykrochmalonym białym fartuszku. I codziennie wieczorem wraca zmęczona i pozbawiona sił. A to są te dobre dni. Kiedy indziej wraca do domu smutna i przerażona i musi ściągnąć z siebie szary strój, włożyć kolorową spódnicę i ruszyć prosto do kuchni, by móc się znowu uśmiechnąć.

Teraz jest wieczór. Jemy burritos z gotowaną na wolnym ogniu czarną fasolą i kawałkami kurczaka. To musi być wyjątkowy wieczór, bo nie zawsze jemy kurczaka. Mięso dużo kosztuje, a my musimy oszczędzać.

Mama jest jednak szczęśliwa i miesza w garnku fasolę. W piekarniku pieką się tortille. Nasza kuchnia jest mała, ale jasna. Czerwone kafelki, niebieskie i zielone ściany. Garnki odziedziczone przez mamę po swojej matce, którą musiała opuścić dawno temu i której nigdy już nie zobaczy. Ale dostała je właśnie od niej, więc jej mama będzie z nią zawsze, a pewnego dnia będzie i ze mną.

– Człowiek nie potrzebuje wielu rzeczy – lubi powtarzać moja mama. – Potrzebuje tylko tych właściwych.

Słyszę dobiegające z oddali wycie. To kojoty, które do siebie śpiewają. Mamą wstrząsa dreszcz, gdy je słyszy, ale mnie się to podoba. Chciałabym odrzucić do tyłu głowę i wydać taki sam żałosny krzyk.

Zamiast tego nucę pod nosem jak mama. A potem bawię się z nią w moją ulubioną grę.

– Mamita – mówię.

– Chiquita – odpowiada ona.

– Bonita mamita – mówię.

Mama się uśmiecha.– Linda chiquita – odpowiada.

– Muy bonita mamita.

– Muy linda chiquita.

Chichoczę, bo jesteśmy jedną drużyną, małą dwuosobową drużyną, i to my teraz śpiewamy do siebie.

– Ale z ciebie głupiutka chiquita – mówi mama, a ja znowu chichoczę, kradnę kawałek queso blanco i przebieram pod krzesłem nogami z radości.

– Kolacja – ogłasza mama, wyjmując z piecyka tortille.

Kojoty znów wyją. Mama robi znak krzyża. Chyba cieszę się, że ja jestem jej, a ona jest moja.

Zły Człowiek przychodzi po kolacji. Mama stoi przy zlewie i zmywa naczynia. Ja stoję obok i je wycieram.

Zły Człowiek puka do drzwi, mocno i głośno. Mama zastyga przy zlewie. Na jej twarzy pojawia się cień, lecz ja nie wiem, o co chodzi.

Wiem tylko, że się boi. A jeśli ona się boi, ja boję się także.

– Do szafy – szepcze do mnie.

Ale jest już za późno. Mężczyzna otwiera na oścież tylne drzwi i włazi do środka. Zajmuje prawie całe wolne miejsce. Kuchnia, zawsze w sam raz dla naszej dwuosobowej drużyny, teraz wydaje się strasznie mała.

Nie ma się w niej gdzie ukryć.

Widzę jego padający na ścianę wielki mroczny cień, który wydaje się bardziej cieniem bestii niż człowieka.– Coś ty zrobiła? – pyta od razu mamę. Nie krzyczy. Mówi spokojnym, zimnym głosem. Słysząc go, cała się trzęsę i mam ochotę się przeżegnać.

– N…n…nic – odpowiada łamiącym się głosem mama.

Ona też cała się trzęsie. Wiem, że kłamie, i wie o tym także Zły Człowiek.– Naprawdę myślałaś, że się nie dowiem? Naprawdę myślałaś, że mnie przechytrzysz?

Mama nie odpowiada. Wpatruję się bardzo długo w jej twarz. Jest nieprzenikniona i gładka, ale uświadamiam sobie, że rzeczywiście zrobiła to, o co oskarża ją ten mężczyzna. A on to odkrył. I teraz wydarzy się coś strasznego.

Jesteśmy dwuosobową drużyną. Chcę ją wziąć za rękę. Chcę być dzielną dziewczynką. Nie mogę jednak opanować drżenia nóg. Siedząc na moim małym taborecie, nie mogę się poruszyć.

Mama wstawia nagle garnek do zlewu. Grobową ciszę przerywa głośny brzęk.– Może coś zjesz? – pyta mama. – Mamy na kolację burritos. Usiądź, proszę, zaraz ci podam. – Mówiąc o jedzeniu, odzyskuje spokój. Daje krok do przodu, stając między mną i mężczyzną.– Jasne – odpowiada Zły Człowiek, ale coś w jego głosie sprawia, że znów przechodzi mnie dreszcz.

Żałuję, że nie ukryłam się w szafie. Ale teraz nie mogę już do niej wskoczyć. Nie mogę się poruszyć tak, żeby tego nie widział. Poza tym ta tkwiąca we mnie głupia, uparta, wsadzająca palec do gorącej czekolady dziewczynka nie chce nigdzie iść, nie chce zostawiać tej bestii w ludzkiej skórze sam na sam z mamą.

Mama bierze talerz, który przed chwilą wytarłam, i podchodzi do kuchenki, na której stoi garnek z zimną fasolą i niezjedzone przez nas tortille. Nie spieszy się. Bierze tortillę. Nakłada na nią łyżkę fasoli. Dodaje szczyptę tartego sera. Zawija tortillę i wkłada ją do piekarnika. Bierze z półki salsę i stawia ją na stole.– Piwo – rzuca mężczyzna.

Mama podchodzi do małej lodówki i wyjmuje jedną ze stojących z tyłu puszek.

Wydaje się bardzo opanowana, ale bez przerwy miętosi palcami swoją jaskrawoczerwoną spódnicę.– Siadaj ze mną – mówi mężczyzna, kiedy mama wyjmuje burrito z piekarnika.– Muszę dokończyć zmywanie.

– Siadaj ze mną.

Mama siada. Zerka na mnie. Widzę po jej oczach, że próbuje

mi coś przekazać. Siedzę na swoim taborecie i nie mam pojęcia co. Nie wiem, dokąd pójść, co zrobić. Musimy na siebie uważać, mówiła. Ale nie wiem, jak mam na nią teraz uważać.

Chcę po prostu, żeby Zły Człowiek sobie poszedł i żebyśmy znów były same w naszej kuchni.

Mężczyzna je burrito. Kęs po kęsie. Pije piwo. Nic nie mówi i od tego milczenia zaczyna mnie boleć brzuch.

Kiedy ostatni kęs burrito znika w ustach Złego Człowieka, mama wypuszcza z płuc powietrze. Opadają jej ramiona. Podjęła jakąś decyzję, ale nie wiem jeszcze jaką.

Mężczyzna zerka w moją stronę.

– Jest bardzo ładna – mówi.– To jeszcze dziecko – rzuca chłodnym tonem mama i wstaje. – Wyjdźmy na zewnątrz.

On unosi brew.– Co, próbujesz się stawiać?– Chcesz pogadać? To wyjdźmy na zewnątrz.– No, nie wiem. Podoba mi się w twojej kuchni. Jest tak przytulnie. Może powinnaś posprzątać ze stołu. Moglibyśmy pokazać twojej córce, w czym jesteś naprawdę dobra.

Mama wpatruje się w Złego Człowieka. I nagle obchodzi stół dokoła i rusza prosto na niego. Mężczyzna wzdryga się zaskoczony, a ja jestem dumna z mojej mamy, że się przed nią cofnął. Nie zwalniając kroku, mama trąca biodrem jego rękę, jakby chciała mu dać coś do zrozumienia. A potem otwiera na oścież tylne drzwi i zanim mężczyzna ma czas zareagować, wychodzi na zewnątrz.

Zły Człowiek w końcu wstaje. Długo mi się przygląda. Nie podoba mi się to, co widzę w jego oczach.– Jak masz na imię, mała? – pyta.

Otwieram usta, ale nie pada z nich żadne słowo. Nadal za bardzo się trzęsę.

Mama woła go.

Mężczyzna rzuca mi ostatnie spojrzenie, po czym rusza w stronę drzwi.– Głupia dziewczyna – mruczy.

Trzymam w ręce ściereczkę. Siedząc sama w kuchni, wpatruję się w nią, żałując, że nie zostało już nic do wytarcia. Żałując, że nie można cofnąć czasu i że nie mogę znów siedzieć przy stole, trąc ser i słuchając, jak mama nuci pod nosem.

Słyszę kolejne dźwięki. Głos mężczyzny, tubalny i wściekły.

Głos mojej mamy. „Nie!”, powtarza raz po raz. Najpierw stanowczo, potem uparcie, wreszcie błagalnie. Słyszę trzask i plaśnięcie. Kulę się. Rozpoznaję te dźwięki. Zły Człowiek ją bije. Mama znów się odzywa, ale mówi tak cicho, że prawie jej nie słyszę. Łamie jej się głos. Zranił ją i coś w niej pękło.

Gniewne głosy milkną. Wszystko zamiera. Cisza przeraża mnie jeszcze bardziej niż wcześniejsze hałasy.

Jesteśmy jedną drużyną. Mamy tylko siebie. Musimy na siebie…Ostrożnie schodzę z taboretu i zbliżam się do otwartych drzwi. Wyglądam na zewnątrz.

Mama klęczy. Mężczyzna stoi nad nią i trzyma coś w ręce. To pistolet. Celuje z niego w głowę mamy.

W ogóle nie myśląc, puszczam się sprintem w jej stronę. Chcę wierzyć, że pędzę jak wiatr, ledwie widać moje śmigające dłonie i stopy. Podbiegam do mamy i rzucam się w jej ramiona.

– Nie! – krzyczy mama. – Uciekaj! Uciekaj, chiquita, uciekaj!

Odgania mnie, mimo że łapię ją za ręce. Odpycha mnie od siebie.– Uciekaj! – woła. – Uciekaj!

Widzę, że łzy płyną jej po policzkach. Widzę w jej oczach przerażenie.

Nie uciekam. Nie mogę.

Wyciągam do niej ręce. Mamy tylko siebie. Musimy na siebie…Zły Człowiek pociąga za spust.

Później  będzie  mi  się  to  śniło  noc  w  noc.  Później  ta  jedna  chwila  będzie  wszystkim,  co  mi  pozostało.  Ostatni  raz,  kiedy  się  odezwałam. Ostatni raz, gdy słuchałam nucenia mamy. Ostatni raz, gdy wyciągałam ręce do kogoś, kto mnie kochał.

Kula rozrywa szyję mamy. Tryska krew. Jej ręka poniewczasie podrywa się w górę.

Kula leci dalej i trafia mnie w skroń. Przewracam się do tyłu. Ląduję na czerwonej ziemi. Półprzytomna, ranna, oszołomiona.

Zły Człowiek podchodzi do mnie. Dotyka palcami mojej szyi.

– Niech to szlag – mruczy.

A potem, tuż nim stracę przytomność, podnosi mnie z ziemi. Nie opieram się. Krew zalewa mi oczy. Patrzę przez tę krew na ciało mamy. I czuję, jak pali mnie kula, która przeszła przez nią i mnie raniła. Która mnie z nią połączyła.

Nie ma już naszej dwuosobowej drużyny.

 

Rozdział 1

– Woda?

– Jest.

– Batoniki granola?

– Są.

– Jabłka? Kanapki z masłem orzechowym i galaretką?

– Są. Są. – Janet podniosła wzrok znad prowiantu ułożonego na pikowanej kołdrze w pensjonacie. – Ile wody?

– Powiedziałbym, że dwie butelki na osobę – odparł Chuck. Wkładał akurat trekkingowe buty, tupiąc przy tym energicznie w drewnianą podłogę, żeby ułożyły się w nich dobrze pięty.

– Na dworze jest naprawdę gorąco – zauważyła Janet.

Uciekli na weekend z gorącej Atlanty w góry tylko po to, by odkryć, że na północy wilgotność powietrza jest niewiele niższa niż w mieście, które zostawili za sobą. Tego właśnie potrzebowali: fali upałów w Appalachach.

Chuck przeanalizował sprawę.– Włóż lepiej po trzy butelki na głowę – odpowiedział. – Żebyśmy się nie odwodnili.

– Jasne – mruknęła Janet, starając się, by nie usłyszał w jej głosie sarkazmu. Tak jakby wiedzieli dobrze, co robią.

Jakby trekkingowe buty Chucka nie zostały dopiero co kupione w sportowym markecie, a plecaki wyciągnięte z czeluści garażu jego rodziców. Ona nie postarała się nawet o prawdziwe turystyczne buty, zadowalając się tenisówkami. Chuck ostrzegł ją, że na szlaku może sobie skręcić kostkę. Tak naprawdę zależało jej na romantycznym weekendzie w pensjonacie. Byli ze sobą od roku – na tyle krótko, że nadal się starali, i wystarczająco długo, by weekend za miastem wydawał się świetnym pomysłem.

Ale górska wspinaczka? Chuck chyba właśnie tak wyobrażał sobie miło spędzony czas. Ona wolałaby seks i posiłki do pokoju, ale biorąc pod uwagę, jak jej chłopak chodził teraz tam i z powrotem, głośno tupiąc i ciesząc się ze swoich nowych butów, nie wchodziło to raczej w grę. Może pod koniec dnia. Zakładając, że którekolwiek z nich będzie wtedy w stanie się ruszyć.

– Masz mapę? – zapytała, bo była miastową dziewczyną i wiedziała, że będą jej potrzebować.

– Tak. Szlak jest zaznaczony. Pętla o długości siedmiu kilometrów, różnica wysokości sześćset metrów. Pestka.

Chuck zatrzymał się na chwilę, by poruszyć śmiesznie brwiami i zaoferować jej krzepiącego całusa. Janet wychyliła się i cmoknęli się w usta. Potrafił być czarujący, ze swoją strzechą brązowych włosów, gęstymi rzęsami i ciemnymi jak u szczeniaka oczami. I był wysportowany: w nieodległej przyszłości asystent prokuratora hrabstwa, rozładowujący frustracje z sali rozpraw na trasach półmaratonów. Biorąc pod uwagę, jak bardzo lubiła każdy centymetr ciała tego długodystansowca…

Dobrze, pójdzie w góry. Ludzie robią gorsze rzeczy z miłości.

Cofnęła się, złapała pierwszy plecak i stęknęła cicho, uświadamiając sobie, jaki jest ciężki.

– Zasłużymy sobie na te butelki wody – stwierdziła.

Chuck  zarzucił  sobie  na  plecy  drugi  plecak,  jakby  ten  ważył tyle co piórko.

– Damy radę.

– Obiecujesz, że będziesz mnie niósł?

– Nie  chcę  się  przeforsować.  Nadal  mam  pewne  plany  na wieczór. Słyszałem, że widoki w wyższych partiach gór są niesamowite. Ale zastanawiam się… – nachylił się jej do ucha – czy nie lepszy byłby seks na szczycie góry.

–  W  strugach  potu  i  z  sosnowymi  igłami  pod  pupą  –  odparła, lecz zdecydowanie przykuł jej uwagę.

Górska   wspinaczka.   Hm.   Nie   lubiła   nawet   siłowni.   Ale  wspaniała  wycieczka  połączona  z  obietnicą  właściwej  nagrody…

– Damy radę – powtórzyła za nim schrypniętym głosem. A potem po krótkiej walce z paskami plecaka wyszła z pokoju za swoim szczupłym, wartym grzechu chłopakiem.

Błąd pierwszy: to Chuck narzucił tempo. Był maniakiem treningów kardio i kręte, strome ścieżki górskie nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Janet dostała zadyszki i szybko przeszła od romantycznych uniesień do snucia morderczych planów.  Uznała,  że  w  składzie  ławy  przysięgłych  będzie  co  najmniej  jedna  kobieta.  To  z  pewnością  wystarczy,  by  uniewinniono  ją  od  zarzutu  spowodowania  śmierci  Chucka,  do której musiało dojść, jeśli zaraz nie zwolni kroku, by ulżyć cierpieniom swojej dziewczyny.

Błąd   drugi:   Chuck   włożył   nowe   buty.   Po   przejściu   pierwszego  kilometra  zaczął  gubić  krok.  A  wkrótce  potem  krzywić się z bólu.

Janet  była  technikiem  weterynarii,  co  czyniło  z  niej  specjalistkę  również  od  ludzkiego  zdrowia.  I  oznaczało,  że  to  ona  musi  zakończyć  ten  marsz  śmierci,  kazać  Chuckowi  usiąść na głazie i domagać się, by ściągnął but.

Na pięcie lewej skarpety widać było plamy krwi.

– Jezu,  a  tak  krytykowałeś  moje  gówniane  tenisówki  –  skomentowała, bo nie mogła się po prostu powstrzymać.

Chuck spiorunował ją wzrokiem i widziała, że on również nie myśli już o seksie, ale o poważnych uszkodzeniach ciała. Niektóre rzeczy nie są wcale tak zabawne, jak się powszechnie wydaje.  Janet  uznała,  że  należą  do  nich  również  górskie  wspinaczki.

Kazała  Chuckowi  ściągnąć  grubą  skarpetę  trekkingową.  Choć  siedzieli  w  cieniu,  oboje  byli  zlani  potem  i  z  trudem  łapali  oddech.  Janet  już  nigdy  w  życiu  nie  miała  zamiaru  opuszczać klimatyzowanych pomieszczeń.

Przetrząsnęła  swój  plecak  i  znalazła  apteczkę,  kolejny  dokonany  w  ostatniej  chwili  zakup. Przejrzała  jej  skąpą  zawartość i wyjęła maść antybiotykową i plastry opatrunkowe.

Chuck  skrzywił  się,  gdy  dotknęła  jego  pięty,  a  potem  zaczął  wydawał  ciche,  piskliwe  odgłosy.  To  tyle,  jeśli  chodzi  o  wizerunek  bezwzględnego,  niebiorącego  jeńców  asystenta  prokuratora hrabstwa. On w tym związku miał być tym, który podchodzi do wszystkiego poważnie, ona – tą, która wniesie lekkość bytu.

Janet nie chciało się tłumaczyć mu, że nie wie, ile trzeba odwagi,  by  udzielać  pomocy  rannym  zwierzętom,  i  jakim  trzeba  czasem  być  twardzielem,  by  uświadomić  sobie,  że  dalsze  leczenie  nie  ma  sensu  i  tym  spoglądającym  na  ciebie  ufnie   oczom   możesz   zaoferować   tylko   jedno   ostateczne   rozwiązanie.

Pozwoliła  Chuckowi  zachować  resztki  męskiej  dumy, nakładając   delikatnie   maść   antybiotykową   na   zdartą   do   żywego   mięsa   piętę,   a   potem   nalepiając   na   nią   plaster.   Wiedziała, że nie jest to idealne rozwiązanie, bo sztywne buty dalej będą go obcierać.–    Powinniśmy wracać – zasugerowała.

– Nie ma mowy. Nie tak blisko szczytu.

– Do szczytu mamy jeszcze dwa kilometry, nie mówiąc o schodzeniu w dół.

– Poradzę sobie. To tylko głupi pęcherz.

– Nie  mówiłeś  kiedyś,  że  pęcherze  to  najgorszy  wróg  długodystansowca?

– To nie jest długi dystans.

– Jesteś szalony.

– Za to właśnie mnie kochasz.

– Myślałam, że za te twoje szczenięce oczęta.

– Nie  mam  szczenięcych  ocząt!

– Chuck  wkładał  już  z  powrotem skarpetę.

– To  może  za  szczenięce  włosy?  –  Wiedziała,  że  i  tak  przegrała  już  tę  potyczkę.  Schowała  apteczkę  do  plecaka  i  odwróciła  wzrok,  kiedy  jej  chłopak  wsuwał  stopę  w  but.  Zgrzytał przy tym mocno zębami.

Wstała  i  patrzyła,  jak  Chuck  zawiązuje  sznurowadło,  a  potem kuśtyka, jakby nagle, cudownym sposobem, poczuł się lepiej.

Wyciągnęła  z  bocznej  kieszeni  plecaka  butelkę  z  wodą  i  pociągnęła długi łyk. Wcale jej to nie pomogło. Była zgrzana, spocona i miała zdecydowanie dosyć.

Chuck  ruszył  dalej.  Miał  zamiar  poharatać  sobie  stopę  na dobre, nie było co do tego wątpliwości. Zedrze z niej całą skórę  i  będzie  długo  cierpiał.  A  ona  będzie  musiała  słuchać jego utyskiwań. Przez całe dni. Tak jak w przypadku męskiej grypy, tyle że tu będzie chodziło o stopę.

Nowy  cel:  zdobyć  szczyt,  obejrzeć  widok,  strzelić  sobie  selfie, zejść na dół i nigdy nie wspominać o tym dniu.

Jej  chłopak  coraz  mocniej  utykał.  Janet  dreptała  za  nim,  czekając, aż…W pewnym momencie zatrzymał się tak nagle, że o mało na niego nie wpadła.

– Potrzebuję kija – powiedział.

– Kija?

– Czegoś w rodzaju laski. Chyba mi się przyda.

– Jasne.

Kij  miałby  spowodować,  że  nowy  but  nie  będzie  mu  obcierał pięty?

Ale  Chuck  był  teraz  facetem,  który  ma  plan.  Doszli  do  miejsca, gdzie szlak skręcał. Teren był bardziej płaski, ale na tej wysokości drzewa rosły niższe i Janet nie widziała żadnych leżących na ziemi gałęzi. Jej chłopak zsunął plecak z ramion. Ona,  choć  nie  do  końca  wiedziała,  o  co  chodzi,  zrobiła  to  samo, zadowolona, że przez chwilę odpocznie.

Oparli  oba  plecaki  o  głaz  i  Chuck  zszedł  ze  szlaku,  podążając  głębiej  w  cień  drzew.  Janet  nie  bardzo  się  to  spodobało, ale ruszyła w ślad za nim.

Wszędzie rosły niskie liściaste krzaki. Nie miała pojęcia, jak  się  nazywają.  Między  zaroślami  wiodła  ledwie  widoczna  wąska ścieżka. Chuck kuśtykał nią, wypatrując odpowiedniego kija,  gałęzi,  czegokolwiek.  Janet  co  chwila  oglądała  się  za  siebie, na miejsce, gdzie zostawili plecaki.

Czy nie tak właśnie giną w górach ludzie? Kiedy schodzą ze szlaku i znika po nich wszelki ślad?

Chuck  dotarł  do  niewielkiej  polany.  Grunt  był  tutaj  bardziej płaski i kamienisty. Znaleźli się zdecydowanie z dala od  utartych  szlaków,  cały  teren  pokrywała  gruba  warstwa  zbutwiałych  liści.  Janet  poczuła  zapach  pleśni  i  zmarszczyła  nos. Ale na wprost przed nimi rosło wielkie liściaste drzewo, a wokół niego – tak! – leżało na ziemi wiele patyków.

Jej  chłopak  dokuśtykał  do  pnia  drzewa  i  zaczął  go  obchodzić. Janet została z tyłu, zerkając kątem oka na ścieżkę, którą mieli wrócić na szlak.

– Hej, popatrz na to! – Chuck wyłonił się z drugiej strony pnia, trzymając w ręce pobielały kij.

Janet zmarszczyła czoło.–    Nie jest za krótki? – zapytała.–    Tak, oczywiście. Ale po prostu mu się przyjrzyj. Zobacz, jaki  ma  srebrzystoszary  odcień,  jaki  jest  gładki.  –  Przesunął  palcami po całej długości kija. – Ani śladu kory. Jest doskonale przesuszony, a mimo to twardy jak skała. Ciekawe, jak długo tu leżał? Ile trzeba lat, by osiągnąć taki stopień fosylizacji?

Podszedł  do  niej  bliżej  i  na  jego  twarzy  znów  pojawił  się  ten  uśmiech.  Jak  u  szczeniaka,  który  ma  nową  zabawkę,  pomyślała.   I   w   tym   momencie   przyjrzała   się   uważnie   znalezisku.

– Chuck…

– Co? – zapytał, stając obok niej.

– To nie jest kij.

Podniósł   to   coś.   Było   długie,   wysuszone   i   gładkie,   dokładnie tak, jak to opisał. Z dwoma wyraźnie zaokrąglonymi gałkami na końcach.

Janet nie miała ochoty mówić tego, co musiała powiedzieć.

– To?

–  To jest kość, Chuck. Jeśli miałabym zgadywać, udowa. I biorąc pod uwagę jej długość i grubość, nie należy do żadnego znanego mi zwierzęcia. Co oznacza…

Chuck  rzucił  kość  na  ziemię.  I  kiedy  jej  nieustraszony chłopak wydał z siebie głośny wrzask, plany Janet na weekend legły nieodwołalnie w gruzach.

Pewne  rzeczy  zabierają  więcej  czasu,  niż  ludzie  skłonni  byliby  sądzić.  Najpierw  miejscowe  biuro  szeryfa  musiało  wysłać ludzi w góry, żeby zabezpieczyli teren. Potem wezwano stanową   antropolożkę   sądową,   by   potwierdziła,   że   to   rzeczywiście ludzkie szczątki, i przeprowadziła pracochłonną ekshumację.

Sporządzono  szkice.  Przesiano  ziemię  w  poszukiwaniu  dowodów.  Kiedy  stało  się  jasne,  że  szkielet  rozwłóczyli  padlinożercy,   poszerzono   teren   poszukiwań.   Nieco   dalej   odkryto  kilka  mniejszych  kości.  Wielu  innych  nie  udało  się  odnaleźć.

Po jakimś czasie antropolożka sądowa zabrała szkielet do Atlanty, w zacisze swojego laboratorium. Tam złożono kości w  osobnym  pudle  i  nadano  sprawie  numer.  Laboratorium  odwiedziło  kilku  ekspertów,  a  także  studentów  medycyny  z  czwartego i piątego roku. Wszyscy byli pod wrażeniem jakości znaleziska. Nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi.

Minęło kilka kolejnych tygodni. A potem kilka miesięcy, bo sprawa nie była świeża.

W  końcu  coś  się  ruszyło.  Miejscowy  artysta  odtworzył  w  glinie  twarz  ofiary.  Zrobiono  fotografie,  załadowano  je  do  krajowej  bazy  danych  –  i  nagle  udało  się  trafić  na  ślad.  Antropolożka  sądowa  przeprowadziła  dodatkowe  badania,  porównała wiek, płeć, a także odniesiony w dzieciństwie uraz (złamanie ręki) z odnalezioną kością ramienną. Wszystko to zostało potwierdzone i szkielet zyskał ostatecznie nazwisko.

Dopiero  wtedy  zatelefonowano  do  agentki  specjalnej  Kimberly  Quincy,  bo  to  ją  należało  powiadomić  w  sprawie tej akurat zaginionej osoby. Według antropolożki sądowej, w górach  Georgii  odkryto  szczątki  zaginionej  przed  piętnastu  laty  Lilah  Abenito.  Przyczyna  śmierci  była  nieznana,  ale  uszkodzenia kości gnykowej mogły wskazywać na uduszenie.

Kimberly zakończyła rozmowę. Przez chwilę przyswajała sobie tę informację. Zastanawiała się… Jeszcze przez moment przyswajała. Czekała na ten telefon od tylu lat, że nie mogła w to uwierzyć. Ale Lilah Abenito w końcu się odnalazła. A to oznaczało, że…?Wzięła   głęboki   oddech,   a   potem   wypuściła   z   płuc   powietrze.  I  w  tym  momencie  wiedziała  już  dokładnie,  co  powinna zrobić.

Rozdział 2FLORAKiedyś  chodziłam  na  randki  z  chłopakami.  PJN.  Przed  Jacobem  Nessem.  Pamiętam,  jak  czesałam  moje  lśniące  w  słońcu  włosy,  aż  skrzyły  się  kalifornijskim  złotem.  Potem  robiłam  sobie  rzęsy  na  fioletowo  i  nie  żałowałam  tuszu,  by  podkreślić  głębię  szarych  oczu.  Do  tego  kusa,  ledwo  zakrywająca uda sukienka. Czemu nie? Przez całe dzieciństwo biegałam  po  lasach  Maine  i  miałam  długie,  kształtne  nogi,  którymi chciałam się pochwalić.

W  tamtych  czasach  byłam  ostrą  laską.  Nie  wchodziłam  tak po prostu do baru, ja do niego wkraczałam: olśniewająca, promienna, wiecznie na rauszu. Byłam młoda i arogancka. I głupia. Boże, jaka głupia. Nawet teraz, osiem lat później, żałuję, że nie mogę się cofnąć w czasie i pogadać przez dwadzieścia sekund ze swoim młodszym, głupszym „ja”.

Ale  nie  miałam  takiego  szczęścia.  Więc  zamiast  tego  moje  olśniewające,  promienne  „ja”  wybrało  się  na  wiosenne  ferie  na  Florydę.  I  podobnie  jak  tyle  innych  atrakcyjnych  studentek  włożyłam  kusą  sukienkę  i  ruszyłam  na  miasto  z  najlepszymi  kumpelami,  prawie  tak  samo  jak  ja  skrzącymi  się i rozchichotanymi, prawie tak samo jak ja gotowymi pójść na  całość.  Wychylałyśmy  jeden  po  drugim  kieliszki  tequili.

Pląsałyśmy  na  parkietach  usłanych  skorupkami  orzeszków.  Odrzucałyśmy przystojniaków na rzecz tych, którym zależało tylko na seksie.

A potem…Wciąż roztańczona, odpłynęłam od bezpiecznych świateł baru  i  znalazłam  się  na  prawie  bezludnej  mrocznej  plaży,  słuchając piosenki, którą, upojona tequilą, tylko ja słyszałam w swojej głowie.

I Jacob Ness, który, jak mi później powiedział, obserwował mnie od kilku godzin, zgarnął mnie z tej plaży. Zabrał mi moje życie, próżność ładnej dziewczyny, całą moją fanfaronadę i to, kim byłam. On się pojawił, ja zniknęłam. I w ciągu następnych czterystu siedemdziesięciu dwóch dni poznałam zupełnie inny rodzaj  egzystencji.  Egzystencji,  w  której  tkwiłam  w  skrzyni  wielkości trumny i spełniałam kaprysy okrutnego psychola od dawna marzącego o własnej seksualnej niewolnicy.

Gdybym tylko mogła pogadać przez dwadzieścia sekund ze swoją młodszą, głupszą „ja”… Ale pewnych błędów nie da się naprawić. I pewnych doświadczeń nie można się pozbyć.

Jest to, co było. A teraz jest to, co jest.

Wciąż jednak brakuje mi tamtej dziewczyny. Zwłaszcza w takie wieczory jak ten.

Spotykamy  się  w  restauracji.  Keith  dobrze  wie,  że  nie  powinien podjeżdżać po mnie do domu. To naprawdę głupie. Facet jest komputerowym nerdem i mógłby prawdopodobnie zhakować  Departament  Obrony.  Na  pewno  zna  mój  adres.  Kurczę, niewykluczone, że ma dokładny plan całego mojego budynku.

Ale  chcę  zachować  złudzenia  i  na  tym  etapie  naszego  „związku” Keith nie zamierza mi ich odbierać. Na dzisiejszą

randkę  wybieramy  się  do  popularnej  w  Bostonie  knajpy  z  żeberkami z grilla. Znanej z wielkich porcji i problematycznego sąsiedztwa. Hipsterzy nie powinni się tam pokazywać. Turyści mają niewielkie szanse przeżycia. To mi pasuje.

Kiedy  pozwoliłam  mu  się  zaprosić  poprzednim  razem,  Keith zabrał mnie do aspirującego do pięciu gwiazdek lokalu z   wykrochmalonymi   białymi   obrusami   i   dwudziestoma   dziewięcioma  srebrnymi  sztućcami  przy  każdym  nakryciu.  Miałam na sobie elegancką bluzę z kapturem, ale i tak czułam się trochę nieswojo.

– Jesteś piękna, dokądkolwiek i w czymkolwiek wejdziesz – zareagował tak jak trzeba Keith.

Zastanawiałam   się,   ile   zdołam   dokonać   zniszczeń   czterema  dostępnymi  nożami,  zwłaszcza  tym  do  ryb,  który  wydawał się nowym interesującym narzędziem. Niespecjalnie ostrym,  ale  przecież  nie  trzeba  czegoś  ostrego  jak  brzytwa,  by  wyłupić  komuś  oczy.  Za  to  nóż  do  masła  miał  ciężką  srebrną rękojeść, idealną, by kogoś ogłuszyć. Były tam także kryształowe  szklanki,  które  łatwo  stłuc  i  kogoś  pokaleczyć,  oraz  porcelanowe  talerze,  którymi  można  ciskać  w  ludzi  niczym krążkami frisbee…Wyszliśmy stamtąd bardzo szybko.

W   ubiorze   preferuję   określony   styl.   Nazywam   go   lumpenproletariackim.   Składają   się   na   niego   glany   ze   stalowymi  noskami,  ciemne  bojówki  i  dowolna  liczba  bluz  z  kapturem.  Niektóre  z  moich  bluz  mają  napisy  –  logo  albo  nadruk.  Wszystkie  były  prane  tyle  razy,  że  napisy  są  nieczytelne.

Nie wydaję pieniędzy na ubrania, na imprezowe sukienki ani  nawet  na  nowe  bluzy.  Zainwestowałam  za  to  ostatnio  w  nóż  motylkowy.  Gdy  stalowe  rękojeści  złoży  się  niczym  wachlarz  –  albo  skrzydła  motyla  –  widać  na  nich  naprawdę odjazdowy  motyw  smoka.  Jeden  ruch  nadgarstka  i  rękojeści  się  otwierają,  wyłania  się  spomiędzy  nich  ostrze  i  zaczyna  się  krwawa  jatka.  Uwielbiam  mój  nowy  nóż,  w  nocy  całymi  godzinami  otwieram  go  i  zamykam,  wodzę  palcami  po  odjazdowym  rysunku  smoka,  a  potem  znów  otwieram  i  zamykam.  Tego  wieczoru  wsunęłam  go  w  cholewkę  buta.  To  jeden  z  powodów,  dla  których  wyszłam  dziś  na  miasto.  Chciałam się przekonać, jak się chodzi z ukrytą bronią.

Bo  randkowanie…  Dziewczyna  taka  jak  ja  z  facetem  takim jak on…

Keith Edgar jest analitykiem komputerowym pracującym na  własny  rachunek.  Jest  także  pasjonatem  autentycznych  zbrodni  i  uważa  się  za  jednego  z  najlepszych  ekspertów  od  Jacoba Nessa. Spotkałam się z nim w grudniu tylko dlatego, że  potrzebowałam  kilku  informacji  na  temat  życia,  które  prowadził Jacob, zanim mnie porwał.

Byłam wtedy przekonana, że Keith okaże się mieszkającym w  suterenie  maniakiem,  śliniącym  się  na  widok  fotografii  z  miejsc zbrodni w podobny sposób, jak inni ślinią się na widok pornografii.  Że  będzie  miał  oczy  nietoperza,  gębę  okrągłą  jak  księżyc  i  słabość  do  chipsów  Doritos  oraz  napojów  energetycznych.

Tymczasem…

Jest  wysoki,  atletycznie  zbudowany,  ma  gęste,  ciemne  włosy i niesamowicie błękitne oczy. Preferuje garnitury Toma Forda i – jak zgaduję w środku nocy, kiedy myślę o rzeczach, o których nie powinnam raczej myśleć – majtki Calvina Kleina. Jest niewiarygodnie bystry i potrafi przeanalizować policyjny raport  albo  profil  seksualnego  drapieżcy  prawie  tak  samo  szybko jak ja.

W  tym  momencie  uważam,  że  jest  czymś  najlepszym,  co  przydarzyło  mi  się  od  długiego  czasu.  Albo  seryjnym mordercą.

To  stanowi  jeden  z  wielu  problemów,  z  jakimi  borykam  się w trakcie takich jak ten wieczorów. I nie wiem, czy mówi mi  to  coś  o  nim,  czy  jest  jedną  z  rzeczy,  których  nie  chcę  o  sobie wiedzieć.

Siedząc   teraz   przy   narożnym   stoliku   w   zatłoczonej   knajpie  z  żeberkami,  liczę  wyjścia.  Frontowe,  tylne  i  do  kuchni, która prawdopodobnie też ma tylne wyjście. A zatem trzy. Wolałabym pięć.

Siedzący  naprzeciwko  mnie  Keith  patrzy,  jak  bębnię  palcami po lepkim blacie stolika, i kręci głową.

– Cztery – poprawia mnie, domyślając się, o czym myślę. – To znaczy w męskiej łazience jest okno dość duże, by można było przez nie dać nogę. Damską będziesz musiała sprawdzić sama.

Wskazuje głową toalety. Prowadzą do nich korytarze po obu stronach baru, który usytuowano pośrodku sali. Irytujący rozkład,  gdyby  ktoś  mnie  pytał.  Sześć  kroków  w  lewo  albo  sześć  kroków  w  prawo  i  cholerna  przeszkoda  na  samym  środku. Tak czy inaczej, więcej wyjść to więcej wyjść.

– Myślałem o żeberkach z wędzoną papryką w polewie z syropu klonowego – mówi Keith, biorąc do ręki menu.

– Pojawienie się w kaszmirowym garniturze w knajpie z żeberkami to dowód odwagi – stwierdzam.

Nagrodą  jest  olśniewający  biały  uśmiech.  Jednak  seryjny  morderca, myślę.

– Floro,  dla  wielu  dowodem  odwagi  jest  to,  że  siedzę  z  tobą przy jednym stoliku.

W dodatku uroczy. Niech to szlag.

– Kupiłam sobie nowy nóż – chwalę się.

– Do tego zamówiłbym frytki z batatów. A ty?

– Coleslaw – odpowiadam z ponurą miną.

– Naprawdę?  Każdy  woli  frytki  z  batatów  od  coleslaw.  Robisz to chyba z przekory.

Krzywię się.

Keith pokazuje mi swój smartfon.–    Jeśli  chcesz,  mogę  ci  pokazać  odpowiednie  studium:  Coleslaw  czy  frytki,  czyli  o  ludziach,  którzy  ukrywają  swoje  najgłębsze  pragnienia.  Nie  każ  mi  pokazywać,  jakim  jestem  nerdem. Wiesz, że i tak to zrobię.

Oczywiście, że to zrobi. Czarujący, uroczy i sprytny. Kawał sukinsyna.

Chowam  z  powrotem  nos  w  menu.  Jestem  niespokojna  i  czuję  się  nieswojo.  Mam  wrażenie,  że  dłonie,  w  których  trzymam kartę dań, nie należą do mnie. Są pokryte odciskami i  zgrubieniami,  paznokcie  mam  obcięte  krótko,  bez  śladu  lakieru. Mówię sobie, że mam praktyczne ręce. Praktyczne i wprawne. Ale praktyczne i wprawne w czym?

Nadal  nie  wiem,  jak  postępować  z  mężczyznami  takimi  jak Keith. Który jest mną w oczywisty sposób zainteresowany, ale także cierpliwy i wyrozumiały. Czasami mówi nawet to co trzeba,  ja  jednak,  zamiast  poczuć  się  lepiej,  nabieram  wtedy  podejrzeń.  Za  bardzo  zna  się  na  rzeczy,  za  dobrze  wszystko  rozumie.

Mówią, że Ted Bundy też był bardzo przekonujący.

– Żeberka i frytki z batatów – odzywa się w końcu.

– Kurczak i coleslaw – mówię.

– Coś do picia?

Kręcę   głową,   wskazując   swoją   wodę.   Rzadko   pijam   alkohol. On zamówi pewnie piwo, ale tylko jedno. Ze względu na moją abstynencję czy dlatego, że tak samo jak ja lubi mieć wszystko pod kontrolą? Na tym właśnie polega randkowanie. Na  tym,  żeby  się  bliżej  poznać.  Spróbować  odpowiedzieć  sobie na kilka pytań. Kim on naprawdę jest? Kim ja naprawdę jestem?  I  co  najbardziej  intrygujące:  kim  możemy  się  stać  razem?

Zdążyłam   już,   słowo   honoru,   spocić   się   pod   bluzą,   i  kompletnie  straciłam  apetyt.  Wiem,  jak  radzić  sobie  z  seryjnymi  psycholami.  Ale  ten  wieczór  może  się  dla  mnie  zakończyć klęską.

Dawno,  dawno  temu  była  sobie  piękna  dziewczyna  o  imieniu  Flora,  która  śmiała  się  i  flirtowała  z  chłopakami.  A  teraz?

Słyszę, jak wibruje moja komórka. Uratowana w ostatniej chwili. Wyciągam ją z kieszeni, rozpaczliwie pragnąc zająć się czymś innym. I chwilę później posyłam Keithowi zdumione spojrzenie.–    Musisz iść? – pyta, nie kryjąc rozczarowania.

– Oboje musimy iść – odpowiadam.

– Oboje? – Zaintrygowany, prostuje się na krześle.

Wyciągam komórkę i pokazuję mu otrzymanego esemesa.

– To od sierżant D.D. Warren. Chce się z nami spotkać. Natychmiast.

Keith  rzuca  na  stolik  gotówkę,  łapie  swoją  skórzaną  kurtkę i zrywa się, zanim mnie udaje się oprzeć dłonie o blat. W  jego  oczach  widzę  to  samo,  co  skrzy  się  w  moich.  Błysk  podniecenia.

Facet jest naprawdę idealny, myślę.

I   kiedy   wychodzę   za   nim   z   baru,   jestem   dziwnie   pokrzepiona,  czując,  jak  przy  kostce  uwiera  mnie  lekko  mój  nowy motylkowy nóż.

Detektyw  sierżant  D.D.  Warren  pracuje  w  wydziale  zabójstw   bostońskiej   policji.   Ma   krótkie   kręcone   blond   włosy, krystalicznie błękitne oczy i ostro zarysowaną szczękę.

Nikt nie nazwałby jej pięknością, ale jest atrakcyjna na swój chłodny,  nieco  niebezpieczny  sposób.  W  trakcie  naszego  pierwszego spotkania zrobiła na mnie wrażenie kobiety, która nie toleruje głupców i nie bierze jeńców. Do tej pory mnie nie rozczarowała.

Choć w okresie, gdy zostałam uprowadzona, studiowałam w   Bostonie,   w   ogóle   nie   zajmowała   się   moją   sprawą.   Prowadziło ją FBI. Poznałam D.D. dopiero pięć lat po moim bezpiecznym  powrocie,  kiedy  przestałam  śnić  na  jawie  i  przeniosłam się do Bostonu, by ścigać groźnych seksualnych drapieżców.

Po raz pierwszy zobaczyłam ją, kiedy stałam skrępowana i  naga  nad  niedoszłym  gwałcicielem,  którego  unicestwiłam  ogniem  chemicznym.  D.D.  chciała  przedyskutować  ze  mną  moje kontrowersyjne podejście do zwalczania przestępczości. Ja chciałam, by z akt wynikało, że to on zaczął.

Nie  określiłabym  naszych  relacji  jako  łatwych,  ale  przed  rokiem  poprosiła,  bym  została  jej  zaufaną  informatorką.  Sądzę,  że  powoli,  lecz  uparcie  stara  się  nawrócić  mnie  na  swoją wersję prawa i porządku. Szczerze mówiąc, w jej pracy jest  za  dużo  papierkowej  roboty.  Odpowiadam,  że  to  tylko  kwestia czasu i ona dołączy do mojego świata samozwańczych stróżów prawa. Obie mamy być może rację.

Nie  mam  zbyt  dużego  grona  przyjaciół.  Podobnie  jak  wielu  innych  rozbitków  zmagających  się  z  zespołem  stresu  pourazowego,  nikomu  nie  ufam  i  nikomu  się  nie  zwierzam.  Ale D.D. jest dla mnie kimś w rodzaju cenionej wspólniczki. I  choć  potrafi  być  wredna,  mam  czasami  wrażenie,  że  mnie  lubi. Odrobinę.

Dziewięć miesięcy temu współpracowałyśmy przy sprawie rodzinnego  zabójstwa.  D.D.  znała  zabójczynię  –  ciężarną  żonę  –  ze  sprawy,  którą  prowadziła  szesnaście  lat  wcześniej. Ja  rozpoznałam  ofiarę  –  męża  –  jako  faceta,  z  którym  przesiadywał  w  barze  mój  porywacz,  Jacob  Ness.  D.D.  i  ja  musiałyśmy znaleźć odpowiedzi na wiele pytań.

W   trakcie   tego   śledztwa   dowiedziałam   się   wielu   nieprzyjemnych rzeczy.

Po  pierwsze:  Jacob  Ness,  którego  zabiłam  własnymi  rękami,  był  głównym  podejrzanym  w co najmniej  sześciu  innych sprawach zaginionych osób, które najprawdopodobniej nigdy nie zostaną rozwiązane, ponieważ sprawca nie odpowie już na żadne nasze pytanie.

Po  drugie:  Jacob  Ness,  na  którego  temat  po  tym,  jak  mnie  uratowano,  nie  chciałam  oficjalnie  udzielać  żadnych  informacji, prowadził najwyraźniej o wiele bardziej zbrodnicze życie,  niż  nawet  ja  mogłam  podejrzewać.  Działał  między  innymi  aktywnie  w  darknecie,  co  wymaga  informatycznej  wiedzy, której ktoś, kto nie ukończył szkoły średniej i nigdy nie  przeczytał  żadnej  książki,  raczej  nie  powinien  posiadać.  Miał  również  dostęp  do  jakiejś  chaty,  w  której  więził  mnie  na początku mojej niewoli i pewnie przetrzymywał tam inne ofiary. Mimo to FBI nigdy nie zdołało zlokalizować tej, jak ją nazywaliśmy,  pieczary  potwora,  co  było  kolejną  wskazówką,  że znał dobrze metody śledcze, i kłóciło się z poziomem jego wykształcenia.

Po trzecie: wydawało mi się, że wiem wszystko, co trzeba wiedzieć,  o  tym  złym,  potwornym  człowieku,  który  przez  czterysta  siedemdziesiąt  dwa  dni  kontrolował  każdy  mój  oddech. Okazało się, że nie miałam racji.

I tu wchodzi na scenę Keith Edgar. Ze względu na jego informatyczną  biegłość  i  jak  sam  twierdził,  rozległą  wiedzę  w  temacie  Jacoba  Nessa,  wydawał  się  kimś,  z  kim  należało  się skontaktować, by uzyskać więcej informacji o kryminalnej przeszłości mojego porywacza. Fakt, że Keith przypomina z wyglądu Teda Bundy’ego, jest czystym zbiegiem okoliczności, tak to sobie w każdym razie tłumaczę.

We  współpracy  z  detektyw  sierżant  Warren  i  agentką  specjalną  Kimberly  Quincy  z  FBI  Keith  i  ja  zdołaliśmy  w  końcu odkryć login i hasło Jacoba w darknecie. To pozwoliło nam odtworzyć osiem lat jego aktywności w sieci i rozwiązać zagadkę    pewnego    morderstwa.    FBI    odwdzięczyło    się    Keithowi,  odbierając  mu  komputer  Nessa.  Quincy  złożyła  jakieś  sztampowe  przeprosiny:  że  takie  obowiązują  w  FBI  zasady, że takie są ich techniki kryminalistyczne, bla, bla, bla.

Wkurzyło mnie to na maksa. Keith był zdruzgotany. Ale nie aż tak bardzo, jak mogłam się spodziewać, więc zaczęłam się zastanawiać, ile wrażliwych informacji skopiował, zapamiętał albo  zmapował,  zanim  Quincy  zabrała  mu  jego  zabawkę.  Komputerowi  maniacy  potrafią  być  bardzo  pomysłowi  i  z  pewnością nie zawracają sobie głowy przepisami federalnymi.

W późniejszych miesiącach nigdy nie zapytałam otwarcie Keitha, co zrobił. Uznałam, że i tak mi nie powie, bo wygląda na  kogoś,  kto  bardzo  się  pilnuje.  Ale  jestem  pewna,  że  jeśli  trafił  na  jakąś  bombę,  będę  pierwszą  osobą,  którą  o  tym  poinformuje; nie ujawni tylko swojego źródła.

Dobrze  nam  się  współpracuje.  Powtarzam  to  sobie,  gdy  kierowca   Ubera   podwozi   nas   pod   komendę   bostońskiej   policji.  Nawet  o  tak  późnej  wieczornej  porze  w  szklanym  budynku palą się światła.

Keith  i  ja  wchodzimy  w  milczeniu  do  środka  i  widzimy  stojącą w holu wejściowym – najwyraźniej na nas czekającą – D.D. Warren. Ma przy sobie małą torbę podróżną.

I w tym momencie wiem już, co jest grane.

Idący obok mnie Keith też się tego domyśla.

– Znaleźli coś – mówi szeptem.

– Znaleźli kogoś – poprawiam go.

I  kimkolwiek  jest  ta  biedna  kobieta,  której  nigdy  nie  poznałam, ale z którą na zawsze będę połączona nieuchwytną więzią, już teraz jest mi jej strasznie żal.

Obie spotkałyśmy kiedyś na swojej drodze Jacoba Nessa.

I tak naprawdę żadna z nas nie wróciła do domu.

TŁUMACZENIE: ANDRZEJ SZULC

Fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros