“Pacjent” Sebastiana Fitzka to dla mnie kwintesencja wszystkich moich lęków, esencja przerażenia mocna jak więzienna herbata. Ale po kolei…
W Berlinie (swoją drogą: kocham to miasto, ale po lekturze Fitzka naprawdę patrzę na nie innymi oczami) grasuje seryjny morderca, który porywa, krzywdzi i zabija dzieci. Wiedzą o tym rodzice Maksa, ale sąsiadka, którą chłopiec chce odwiedzić, mieszka zaledwie dwa domy dalej. Ustalają z synem, że nigdzie nie zboczy po drodze, a na dodatek umawiają się na hasło bezpieczeństwa: gdyby ktoś w ich imieniu miał odebrać Maksa, musi je podać. A jednak chłopiec znika. A rodzicom wali się cały świat.
Ale taka – już ogromnie dramatyczna – fabuła, byłaby dla Fitzka zbyt prosta. Więc idźmy dalej.
Seryjny morderca zostaje schwytany i umieszczony na ściśle strzeżonym oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie zdradza jednak, co zrobił z Maksem.
Zdesperowany ojciec chłopca jest gotowy na wszystko, by dowiedzieć się przynajmniej, gdzie morderca ukrył zwłoki. Zmusza więc szwagra-policjanta, żeby załatwił mu fałszywą tożsamość, ale nie byle kogo, tylko… innego pacjenta, który ma właśnie zostać umieszczony w tym samym szpitalu. Tam ojciec Maksa musi dostać się na oddział strzeżony i wydobyć wszystko z mordercy.
A tymczasem wiele wskazuje na to, że Maks ciągle żyje…
I w tym punkcie Was zostawię. Wiem, dobrze wiem, co myślicie. Ale jeśli napisze choć słowo więcej, pomyślicie jeszcze gorsze rzeczy, bo zepsuję Wam przyjemność czytania. A przyjemność jest wielka, bo książka, choć przerażająca, napisana jest znakomicie i dam głowę, że Wy też, tak jak ja, nie będziecie się mogli oderwać.
Tak, jak napisałam na początku: “Pacjent” Sebastiana Fitzka to dla mnie kwintesencja wszystkich moich lęków, esencja przerażenia. Esencja lęku o dzieci. Esencja egzystencjalnych pytań o to, kim naprawdę jesteśmy. Esencja obawy przed tym, że wystarczy drobna zmiana chemiczna w moim mózgu i stanę się zupełnie kimś innym.