Mateusz Chabrowski jest zwykłym facetem, któremu nawet nieźle się powodzi. Były prawnik w korporacji, który wypalił się i omal nie postradał zdrowia, założył małą ale prężną kancelarię, specjalizującą się w sprawach związanych z ochroną środowiska. Ma fajną żonę, pełną wdzięku artystkę, która przypadkiem też całkiem dużo zarabia, bo niektóre jej pracy zyskały uznanie bogatych koneserów. Ma dwójkę dzieci: córkę nastolatkę, okropną jak to nastolatki, ale też uroczą, oraz kilkuletniego syna. Ma dom pod Warszawą. Ma nawet psa.
I to cudowne życie znika dosłownie z dnia na dzień.
Trochę jak w filmie z lat dziewięćdziesiątych „Wróg publiczny” z Willem Smithem – pamiętacie?
W pracy ktoś dostarcza Mateuszowi kopertę bez adresu, w której znajduje się zdjęcie mężczyzny leżącego na śniegu; mężczyzna wygląda, jakby nie żył. Mateusz nie ma pojęcia, o co chodzi, przypadkowo pokazuje zdjęcie żonie. Wieczorem zasypia na kanapie. Kiedy budzi się w środku nocy, żony nie ma.
Początkowo Mateusz myśli, że pojechała do pracowni, tworzyć (wiadomo, artystka). Ale kiedy następnego dnia żona nadal nie daje znaku życia, Mateusz odwiedza jej pracownię, gdzie znajduje uszkodzony obraz. Mateusz podejrzewa, że stało się coś bardzo złego.
Ale nie może tak po prostu, jak przeciętny powieściowy bohater, rzucić się w nurt śledztwa. Bo przede wszystkim jest ojcem. Musi ogarnąć dzieci, odwozić je do i ze szkół (albo przynajmniej zapewnić im jakiś transport), zatroszczyć się o kogoś, kto posiedzi z dzieciarnią, podczas gdy on będzie podążał śladem niewyraźnych tropów. Do tego dość szybko okazuje się, że nie wiadomo, komu może ufać.
Więcej o akcji napisać nie mogę, bo nie chcę Wam psuć przyjemności lektury. A przyjemność jest wielka. „W imię natury” Jędrzeja Pasierskiego to nie tylko akcja, napięcie i interesujące rozwiązanie. To też powieść o mnogości twarzy dobra i zła. O tym, że nic nie jest tylko czarne, ani tylko białe. O tym, że zło może zrodzić się z bezradności, a dobro być dziełem przypadku. A czasami odwrotnie.
Przeczytajcie koniecznie!