Strona główna Inne „Gambit zabójcy” Tony Kent – fragment

„Gambit zabójcy” Tony Kent – fragment

0
PODZIEL SIĘ

„Gambit zabójcy” Tony Kent – fragment"Gambit zabójcy" Tony Kent - fragment

JEDEN

Joshua poczuł przypływ adrenaliny, gdy spojrzał w dół na plac. Zajmował pozycję na wysokości sześćdziesięciu metrów, na wieży kościoła z epoki regencji. Z tego miejsca widział każdy zatłoczony centymetr kwadratowy. Narasta­ło w nim znajome wrażenie kontrolowanego podniecenia. Stały element, który towarzyszył realizacji wszystkich zle­ceń. Właśnie po to żył.

Widział każdy szczegół przez lunetę karabinu. Chłonął informacje, poświęcając czas na wypatrywanie przeszkód, które mogły pokrzyżować mu plany. Profesjonalista mniej­szego formatu robiłby to znacznie dłużej. Joshua był wyjąt­kowo utalentowany.

Odsunął głowę od lunety. Wiedział już wszystko, czego mógł się dowiedzieć. Powiódł wzrokiem po nieprzebranym tłumie. Zdumiał go, nie po raz pierwszy, wybór akurat tego miejsca. Dostrzegał tutaj wpływ myślenia politycznego. Gdzie indziej miałyby się odbyć obchody ku czci brytyjskich bohaterów niedawnych wojen na Bliskim Wschodzie, jeśli nie na Trafalgar Square, będącym londyńskim monumentem militarnej chwały? Ale waga wydźwięku historycznego ni­jak się miała do koszmaru, jakim było zapewnienie bezpie­czeństwa uczestnikom zgromadzenia.

Joshua wykrzywił usta w ponurym uśmiechu, patrząc na panujący w dole chaos. Teren obstawiały najlepsze agencje,

ale ten fakt nie umniejszał problemów związanych z zagwa­rantowaniem ochrony. A wszelkie problemy, z jakimi musie­li się mierzyć agenci, działały na jego korzyść. W tej chwili tych problemów było mnóstwo.

Chwycił karabin. Leciutko uniósł lufę i znowu spojrzał przez lunetę. Przyjrzał się okolicznym dachom i w niespeł­na minutę namierzył dziewiętnastu snajperów. To, że zdołał tego dokonać tak szybko, należało do rzadkości. Może nawet było wyjątkowe, ale przecież to samo określenie pasowało do obecnego zlecenia. Wszystkie inne zadania w jego dłu­giej karierze miały wspólną cechę: wymagały znalezienia kryjówki, z której będzie mógł oddać strzał. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj musiał być na widoku. Gdyby tego nie zrobił, każdy z pozostałych dziewiętnastu snajperów zacząłby się zastana­wiać, gdzie się podział dwudziesty.

DWA

Joe Dempsey stał przy oknie budynku oddalonego niespeł­na czterysta metrów od placu. Miał stamtąd widok równie dobry jak Joshua, ale był w zdecydowanie innym nastroju niż snajper.

Dempsey przez połowę życia zajmował się identyfikacją i neutralizowaniem zagrożeń. Jego praca polegała na prze­widywaniu tego, co niespodziewane. Na wyobrażaniu sobie tego, co niewyobrażalne. Osiemnaście takich lat odcisnęłoby piętno na każdym i on nie stanowił wyjątku. Wszędzie do­szukiwał się zagrożeń. Czasami się zastanawiał, czy to efekt szkolenia, czy po prostu skutek paranoi. Ale dziś nie martwi­ły go te wątpliwości. Dziś niebezpieczeństwo było bardzo realne.

Jego rozmyślania przerwał cichy głos z wyraźnym edyn­burskim zaśpiewem:

– Zakładam, że z dołu wcale nie wygląda to lepiej, prawda?

Dempsey odwrócił się w stronę mówiącego.

Callum McGregor siedział przy jedynym biurku w poko­ju. Dyrektor Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego był istnym kolosem – prawie dwa metry wzrostu i sto dwadzie­ścia kilogramów żywej wagi. Puste biurko wydawało się przy nim miniaturowe.

Dempsey podszedł do niego bez słowa. Sam nie był chu­derlakiem, ale poruszał się lekko i zwinnie. Przysunął krze­

sło przed biurko i usiadł, nie czekając na pozwolenie. Spoj­rzał McGregorowi prosto w oczy.

– Nie będzie lepiej, Callum. Nie damy rady kontrolować zatłoczonej przestrzeni tej wielkości.

Miał bardziej szorstki głos niż McGregor, mniej wyrafino­wany, bardziej intensywny. I nic dziwnego – głos McGrego­ra był głosem dyplomaty. Dempsey był zmorą dyplomatów.

– Wiesz, Joe, akurat tego nie musisz mi mówić. Ale to ni­czego nie zmienia. Zrobimy, co w naszej mocy, dysponując tym, co mamy.

– To, co mamy, nie wystarczy.

Obcesowa odpowiedź Dempseya nie oznaczała niesubor­dynacji. Wprawdzie McGregor był jego przełożonym, ale też przyjacielem. Darzyli się wzajemnym szacunkiem i za­ufaniem, co niwelowało różnicę rangi.

– Chodzi nie tylko o liczby – dodał. – Mamy tam siedem różnych agencji. Wszystkie pracują niezależnie od siebie. Bóg jeden wie, dlaczego potrzebujemy aż tylu. Gdybyśmy ograniczyli się do jednej, operacja byłaby skoordynowana jak trzeba.

– Amerykanie nigdy nie przekazaliby nam ochrony pre­zydenta Knowlesa. Zostało to ustalone jeszcze przed groźba­mi pod adresem Thompsona.

McGregor nie mówił niczego nowego.

– I nie pozwalamy, żeby robili to sami – ciągnął. – Nie możemy ryzykować, że któremuś z najważniejszych VIP‑ów, prezydentowi albo byłemu prezydentowi, stanie się jakaś krzywda na brytyjskiej ziemi. Co oznaczało zbyt wiele ku­charek w jednej kuchni, jeszcze zanim nasze agencje zaczęły się między sobą przepychać, bo każda chciała tu być. Biorąc to wszystko pod uwagę, bałagan mógł być znacznie większy.

Dempsey odchylił się na krześle. Irytował się, ilekroć McGregor miał rację. A zwykle miał. Ale samo wyjaśnienie, dlaczego jest tak, a nie inaczej, wcale nie ułatwiało pogo­dzenia się z faktami. Wydarzenie tej miary, z udziałem by­

łego i obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Było­by koszmarem pod względem zabezpieczenia nawet wtedy, gdyby nie mieli na głowie brytyjskich polityków – a ci sta­wią się tłumnie, chętni wykorzystać okazję do autoreklamy.

Jeśli jakiś terrorysta postanowi dzisiaj zaatakować, pomy­ślał Dempsey, trzeba będzie cudu, żeby go powstrzymać.

Myśl ulotniła się bez śladu, gdy usłyszał głos w słuchawce.

– Prezydent opuścił Pokój Muzyczny. Bambus rusza za dziewięć minut. Na mój znak. Trzy, dwa, jeden, znak.

Amerykańska Secret Service ochraniała amerykańskich prezydentów, również byłych, od ponad stulecia. W tym czasie jej agenci doprowadzili swoje metody do perfekcji. Wystarczyły cztery krótkie zdania, żeby postawić wszyst­kich w stan gotowości.

Rozpoczęło się odliczanie.

Dempsey zsynchronizował zegarek, gdy usłyszał w słu­chawce słowo „znak”. McGregor zrobił to samo. Obaj uczestniczyli w większej liczbie akcji niż przeciętny pluton pie­choty. Kierowali tajnymi misjami we wszystkich zakątkach świata. W porównaniu z tamtymi operacjami dzisiejsze za­danie przypominało spacer po parku. Mimo to Dempseya nę­kały złe przeczucia.

Wstał. Po wojskowemu prosty jak trzcina, w pełni wy­korzystywał swoje sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Wzrost w połączeniu z potężną budową, widoczną nawet wtedy, gdy Dempsey miał na sobie garnitur, nadawał mu onieśmielający wygląd. Wizerunku dopełniały ciemne, przenikliwe oczy, osadzone głęboko w twarzy, która nosiła ślady niebezpiecznego życia. Nie wyglądał odpychająco, do tego było mu daleko, ale gdy tylko chciał, potrafił budzić lęk.

Te ciemne oczy spojrzały teraz na McGregora. Słowa nie były potrzebne. Zatroskana twarz dyrektora mówiła sama za siebie.

Może jednak Dempsey nie był jedyną osobą, która żywiła poważne obawy.

TRZY

– Prezydent opuścił Pokój Muzyczny. Bambus rusza za dziewięć minut. Na mój znak. Trzy, dwa, jeden, znak.

Joshua nie mógł określić amerykańskiego akcentu, który brzmiał w jego uchu. Wschodnie Wybrzeże, ale gdzie do­kładnie? Drobne niepowodzenie zirytowało go bardziej, niż powinno. Miliony ludzi na świecie podzielały jego obsesję na punkcie szczegółów, kontroli i procedur. Dla większości była ona wyniszczająca. Zaburzenia obsesyjno‑kompulsyw­ne mogą zrujnować życie. Dla Joshui było to coś innego. W jego fachu umiejętność dostrzegania detali mogła ozna­czać różnicę między życiem i śmiercią. W tym świecie ner­wica natręctw pomogła stworzyć zabójcę doskonałego.

Spojrzał na zegarek, gdy usłyszał słowo „znak”. Czuł wy­ładowania synaps, spowodowane przez kolejny skok uzależ­niającej adrenaliny. Informacja z sekcji zajmującej się bez­pośrednią ochroną głowy państwa sprawiła, że natychmiast się skoncentrował. Dokładnie za dziewięć minut kolumna prezydencka opuści teren pałacu Buckingham. Następnie ru­szy The Mall i zjawi się na Trafalgar Square za niespełna pół godziny. Jak zawsze Secret Service funkcjonowała niczym szwajcarski zegarek.

Podobnie jak Joshua. Skutki działania adrenaliny różnią się w zależności od osoby. U większości sprowadzają się do dokonania wyboru: walcz albo uciekaj. U innych – mniej licz­

nych – powodują paraliżujący strach. U jeszcze mniej licznych prowadzą do zimnej jasności myśli. Czas zdaje się zwalniać. Każde działanie jest starannie przemyślane. Skalkulowane. Zabójcze. Wielu ludzi nazwałoby to socjopatią – albo i gorzej. Joshua nazywał to profesjonalizmem.

Właśnie ten profesjonalizm przejął teraz nad nim kontro­lę. Płynnym ruchem lunety Joshua omiótł szczyty dachów. Zrobił to po raz siódmy i ostatni. Ta liczba od dawna zapew­niała mu komfort psychiczny. Siedem razy zlustrował oto­czenie. Siedem razy potwierdził, że cały zespół snajperów jest na miejscu, że wszyscy są tam, gdzie powinni. Razem pod różnymi kątami osłaniali Trafalgar Square. Ale obec­ność tamtych dziewiętnastu nie miała znaczenia. Dziś będzie się liczyć tylko jeden snajper.

On.

Był to kolejny szczegół idealnie zaplanowany przez jego zleceniodawcę. W tym czasie Joshua niczego innego nie oczekiwał. Zebrany naprędce dwudziestoosobowy zespół snajperów był wynikiem politycznego przeciągania liny. Jedna połowa pochodziła z Secret Service, z jednostki do walki ze snajperami, a drugą stanowił kontyngent brytyjski. Pięć osób z Dowództwa Ochrony. Pięć z Dowództwa Opera­cji Antyterrorystycznych. Przynajmniej taki był plan.

O jedenastej Joshua zastąpił agenta z Operacji Antyter­rorystycznych. Powstrzymał się od pytania, jak umożliwio­no taką podmianę. Jasne, chciał wiedzieć. I może pewnego dnia się dowie. Ale na dzisiaj musiało mu wystarczyć to, że stał się częścią tego samego zespołu, który miał za zadanie go powstrzymać. W ciągu wielu lat kariery wykorzystywał rozmaite sposoby, żeby znaleźć się blisko swoich celów. Żadna z tamtych sytuacji nie ociekała ironią tak jak ta.

Skierował lunetę na plac. Minęło trzydzieści minut, odkąd po raz pierwszy spojrzał w dół. W tym czasie liczba osób w obrębie barierek, które odgradzały zaproszonych gości od zwyczajnych widzów, zdążyła się potroić. Wszystkie

miejsca zostały zajęte. Dwa tysiące mężczyzn, kobiet i dzie­ci cierpliwie prażyło się w nietypowym jak na październik słońcu.

Jeśli chodziło o niego, równie dobrze mogło tam być dzie­sięć tysięcy ludzi. Albo jedynie dziesięcioro. Interesowała go tylko jedna osoba.

Niewysoki, żylasty mężczyzna w podniszczonym twee­dowym garniturze siedział przy samym przejściu dwadzie­ścia trzy rzędy od sceny, dokładnie tam, gdzie zapowiedział zleceniodawca. Kolumna prezydencka przybędzie dopiero za dziesięć minut, ale jego cel już znajdował się na miejscu. Od tej chwili Joshua nie spuści z niego oka.

CZTERY

– Na pewno masz dobry widok?

Sara Truman zadała to pytanie chyba po raz dziesiąty w ciągu dziesięciu minut.

– Tak dobry, jak każdy w obrębie barierek – odparł Jack Maguire. – Chcesz mieć lepszy, musisz wejść wyżej. Czyli wyjść na zewnątrz.

Ruchem głowy wskazał okoliczne dachy, a Sara ogarnęła je spojrzeniem. Przez chwilę rozważała dostępne możliwości. Na wieży pobliskiego kościoła był widoczny snajper. To przy­pominało, że wszystkie wysokie budynki są niedostępne.

Popatrzyła na Maguire’a.

– Jesteśmy trochę z boku. Czy ujęcie nie byłoby lepsze, gdybyśmy zajęli miejsce na wprost sceny?

– Z pewnością. Z widokiem na tyły głów – odparł Ma­guire z uśmiechem.

Potrafił zrozumieć obawy Sary. Dla niej ten dzień miał o wiele większe znaczenie niż dla niego. Pierwsze ważne za­danie, jakie dostała w CNN. Martwiłby się, gdyby nie była zdenerwowana.

– Gotowa na próbę? – zapytał, ustawiając ostrość.

– Jak nigdy.

Poznał, że jej szeroki uśmiech jest wymuszony. Że ma­skuje niepokój. Pewnie ściska ją w dołku, pomyślał. Ale da sobie radę.

Sara szybko dowiodła, że miał rację. Ściągnęła frotkę ze schludnego końskiego ogona, uwalniając gąszcz długich brązowych włosów, i przegarnęła je palcami. Robiła to przed każdym ujęciem. Był to przesądny zwyczaj, niemal równie bezsensowny jak królicza łapka czy czterolistna koniczyna, ale ułatwiał jej przemianę z osoby „spoza kamery” w tę „na pierwszym planie”.

Ustawiła się przed kamerą.

– Zaczynajmy.

Maguire uśmiechnął się szerzej. Od lat pracował z repor­terami telewizyjnymi i aktorami. Przywykł do ich narcyzmu i stracił rachubę, ile ujęć zmarnował, gdy „gwiazda” doma­gała się poprawienia makijażu. Ale ostatnie dwa lata wy­glądały inaczej. Nie dlatego, że na Sarze nie warto było za­wiesić oka. Wysoka, szczupła Amerykanka na swój sposób była atrakcyjna jak każda inna kobieta, której kiedykolwiek partnerował. Nie zaliczała się do klasycznych piękności, to pewne, ale może właśnie to działało na jej korzyść. I w prze­ciwieństwie do innych nie miała w sobie nawet odrobiny próżności, przynajmniej jego zdaniem.

Po zakończeniu rytuału Sara się ożywiła, ukrywając tremę za naturalnym uśmiechem i w głębi błyszczących zielonych oczu. Maguire promieniał z dumy.

– Z czego się tak cieszysz? – zapytała.

– Z niczego. Dalej, zaczynamy.

Maguire ostatni raz poprawił ostrość, po czym pokazał Sarze uniesione kciuki. Sygnał, żeby zacząć.

– Jesteśmy na londyńskim Trafalgar Square, gdzie nieba­wem przybędą wielcy tego świata, żeby upamiętnić poświę­cenie tysięcy Brytyjczyków i Brytyjek, którzy uczestniczyli w ponaddziesięcioletnich działaniach wojennych w Afgani­stanie i Iraku. W czasie gdy siły zbrojne Wielkiej Brytanii i jej sprzymierzeńcy przygotowują się do zrewidowania swoich priorytetów i sposobu ich realizacji, zebraliśmy się tu dzisiaj po to, by podziękować tym, którzy już wrócili do domu. I tym,

którzy złożyli największą ofiarę w obronie naszego stylu ży­cia. Optyka wojny z terroryzmem na Bliskim Wschodzie ulega obecnie zmianie, może więc nadeszła pora na podsumowanie tego, co zostało osiągnięte w ciągu lat brutalnego konfliktu. I na oddanie hołdu tym dzielnym żołnierzom, którzy przez długi czas toczyli bohaterską walkę. Teraz, czekając na…

Słowa Sary ucichły, zagłuszone przez okrzyki dobiegające z południowo‑wschodniego krańca Trafalgar Square. To mogło oznaczać tylko jedno. Przybyła kolumna prezydencka.

PIĘĆ

– Bambus zbliża się do Łuku. Dyliżans na godzinie trze­ciej, Niezależny, Najemnik, Samba i Sokół na pokładzie. Na godzinie czwartej Fotka i Foka w Pomocniku, z Winoroślą i Wojownikiem.

Dempsey spojrzał na zegarek. Minęło dwanaście minut od komunikatu, który odebrał w biurze McGregora. Tamta wia­domość wyznaczyła początek odliczania. Na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem, niemal co do sekundy. Demp­sey z podziwem pokręcił głową.

Ci Amerykanie są cholernie dobrzy.

Nie mógł jednak pozwolić, żeby sprawność Secret Service uśpiła jego czujność albo wprawiła go w samozadowolenie. Na razie był pod wrażeniem, ale wiedział, że musi się mieć na baczności. Jeśli straci koncentrację, ktoś może zapłacić życiem. Znał to z własnego gorzkiego doświadczenia.

Spojrzał w kierunku swoich dziewięciu agentów. Tworzyli zespół Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Starannie wybrani mężczyźni i kobiety z wybitnymi osiągnięciami. Żołnierze. Policjanci. Członkowie wywiadu. Byli najlepszy­mi z najlepszych. Dość wyjątkowi, żeby przyciągnąć uwagę Calluma McGregora. Dość twardzi, żeby przejść selekcję WBW. Dempsey nie szafował zaufaniem, ale każdy członek tego zespołu w pełni sobie na nie zasłużył.

Dziewięciu agentów znajdowało się dokładnie tam, gdzie powinno. Samotne postacie zajmowały stanowiska na końcu każdego przejścia, na ziemi niczyjej między tłumem i sceną. Każdy miał elegancki, czarny dwuczęściowy garnitur albo kostium, nieskazitelnie białą koszulę i wąski czarny krawat. Obrazu dopełniały obowiązkowe czarne okulary przeciw­słoneczne. Każdy z nich mógłby uchodzić za statystę z hol­lywoodzkiego filmu. Tylko wyraźne wybrzuszenie między lewą stroną piersi i pachą marynarki mówiło co innego. Ci tutaj byli prawdziwi.

Nie żeby Dempsey w to wątpił. Był głęboko przekonany, że każdy z nich wypełni swój obowiązek. Będą działać zgod­nie ze szkoleniem, które przeszli w ciągu ostatnich czter­dziestu ośmiu godzin. Dziś na placu było dziesięć przejść, jedyne trasy w morzu krzeseł, które zapełniały całkowicie otwartą zwykle przestrzeń. Agenci pilnowali dziewięciu z nich. Dziesiąte – jeszcze nieobsadzone – było inne. Tam­tędy wejdą VIP‑y; to będzie ich trasa na scenę. Jeśli coś ma się zdarzyć, to najprawdopodobniej tam. I dlatego było to przejście Dempseya.

Zadanie wymagało od niego więcej, niż oczekiwał od swo­ich agentów. Ich obowiązki były proste. Stać w miejscu. Bez ruchu, ale czujnie. Mieć oczy dookoła głowy. Jego rola była bardziej skomplikowana. Potem będzie robić to co oni, ale najpierw musi przeprowadzić VIP‑ów od wejścia do sceny.

Wydawało się to łatwe. Zawsze tak to brzmi.

Dempsey słyszał w słuchawce informacje dotyczące lo­kalizacji kawalkady prezydenckiej. Był to amerykański styl myślenia: „Wywiad jest wszystkim”. Jeśli znasz każdy szcze­gół, każdy ruch, nic nie może pójść źle. Sam był innego zda­nia. Nic nigdy nie jest takie proste.

Podszedł do strzeżonego wejścia na północno‑zachodnim krańcu czworoboku dla gości i zajął pozycję. Stąd miał ogra­niczony widok z powodu barierek otaczających wydzieloną część placu. Ogrodzenie stanowiło konieczny środek bez­pieczeństwa. Ale w polityce nawet konieczność czasami jest ukryta. Dwa tysiące gości zasiadało w odizolowanej prze­strzeni. Miliony innych nie miały takiego szczęścia. Zadanie barykady polegało na zatrzymaniu ich na zewnątrz. Ale każdy jeden z tych zwykłych zjadaczy chleba był zarejestrowanym wyborcą, co wymagało zachowania niezbędnych pozorów. Na barierkach rozpięto setki metrów niebieskich aksamitnych zasłon. Z powodu wykładziny, sceny na północnym krańcu i dwóch tysięcy stojących naprzeciwko niej krzeseł Trafalgar Square przywodził na myśl kolosalną salę konferencyjną. Te zabiegi miały na celu zwieść szarych obywateli. Ukryć fakt, że tylko wybrańcom wolno przebywać wewnątrz.

Iluzja spełniała swoją funkcję. Świadczył o tym wszech­obecny hałas. Przez bramkę do wykrywania metalu, która stanowiła miejsce dostępu z zewnątrz do środka czworobo­ku, Dempsey dostrzegł nadciągającą kolumnę prezydencką. Jak na ironię, było to coś, czego nie musiał widzieć. Przyjazd zapowiedziały ogłuszające okrzyki wyrażające niekłamany entuzjazm. Dempsey wiedział, że owacje są przeznaczone tylko dla dwóch polityków. Już same dźwięki upewniły go, że obaj właśnie przybyli.

Skierował spojrzenie w drugą stronę, ku scenie obramo­wanej łukiem. Widok był ograniczony, ale wystarczający. Wydawało się niemożliwe, by okrzyki tłumu mogły stać się jeszcze głośniejsze. Ale do tego właśnie doszło, w chwili gdy Dempsey zobaczył, że kolumna samochodów – opatrzo­na przez Secret Service kryptonimem Bambus – podpełza do strzeżonego wejścia.

Bambus pokonał niewielką odległość z pałacu Buckingham w tempie nieśpiesznego biegu. Ośmiu agentów z ochro­ny prezydenckiej biegło przy każdym aucie. Żaden z nich się nie spocił. Stanowili przykład nadzwyczajnego przygo­towania fizycznego. Samo to powinno sprawić, by Dempsey poczuł się bezpiecznie. Powinno, ale nie sprawiło.

Głos w uchu poinformował go, że prezydencka limuzy­na – kryptonim Dyliżans – jest trzecim pojazdem w kawal­kadzie. Dempsey już to wiedział. Patrzył, jak samochód za­trzymuje się przed wejściem. Po chwili pasażerowie zaczęli wysiadać.

Wyraźny ciężar tylnych drzwi sugerował rozmiar modyfi­kacji wprowadzonych w limuzynie 2009 Cadillac. Dempsey po raz pierwszy widział ten legendarny pojazd z bliska. Na pierwszy rzut oka nic w nim nie wydawało się przesadnie niezwykłe. Gdyby nie był lepiej poinformowany, nie mógł­by zrozumieć, dlaczego potocznie mówiono na niego Bestia. Pojazd ważył więcej niż przeciętna śmieciarka i miał wyso­kiej klasy dwunastocentymetrowy pancerz, który mógł wy­trzymać bezpośrednie trafienie z ręcznego wyrzutnika grana­tów. Odporne na przebicie opony pozwalały na osiągnięcie maksymalnej prędkości niezależnie od kondycji kół. Wnę­trze chroniły pancerne szyby, tak grube, że naturalne światło z trudem się tam wsączało. Był to niemal bunkier atomowy na kołach. Siedzący w środku prezydent był całkowicie bez­pieczny. Gdyby tylko ten sam poziom bezpieczeństwa mógł mu zagwarantować Trafalgar Square.

Grupa agentów Secret Service szczelnie otoczyła Dyli­żans, zanim koła przestały się obracać. Dempsey znowu miał zasłonięty widok, chociaż teraz też w zasadzie nie musiał nic widzieć – ryk tłumu upewnił go, że prezydent Stanów Zjednoczonych, John Knowles, i pierwsza dama, Veronica – kryptonimy Niezależny i Najemnik – wysiedli z limuzyny. Dempsey wiedział, że towarzyszy im premier Wielkiej Bry­tanii William Davies z małżonką, Elizabeth. Samba i Sokół według określeń Secret Service.

Wszyscy czworo byli teraz w rękach najlepszych ludzi z sekcji ochrony prezydenckiej. Mieli w nich pozostać, do­póki nie przestąpią progu wydzielonego kwadratu. Dopiero wtedy obowiązek ochrony spadnie na Dempseya.

Nie stało się to od razu. Mijały minuty, gdy Knowles przyj­mował owacje, a Davies – przywódca znacznie mniej popu­larny – pławił się w blasku jego sławy. Dempsey mógł tylko czekać i patrzeć, jak Secret Service wykonuje swoją robotę.

Obserwowanie Amerykanów w akcji było lekcją poglą­dową na temat tego, jak to się powinno robić. W przeciwień­stwie do zatrudnianych przez celebrytów przerośniętych goryli, którzy nie spuszczają oka z gwiazdy wypłacającej im pensję, agenci prezydenta Knowlesa zachowywali się o wiele dyskretniej. Może nie spektakularnie, ale na pewno sprawnie. Patrzyli tam, gdzie powinni. Bezustannie omiatali wzrokiem tłum, nie zatrzymując oczu na Knowlesie. Ich zadanie polegało na wypatrywaniu zagrożenia. Wyłączając samobójstwo, było mało prawdopodobne, że jego źródłem będzie sam prezydent.

Mijały minuty i nic nie wskazywało na to, że okrzyki ucich­ną. Ten stan rzeczy niepokoił Dempseya. Bardzo niepokoił. Przebywając poza wydzieloną przestrzenią, VIP‑y nie pod­legały jego ochronie. To oznaczało, że – na razie – nic nie może dla nich zrobić. Dla człowieka, który opierał swoje ży­cie na poczuciu samodzielności i całkowitej kontroli, podob­na niemoc była najzwyczajniej nie do zniesienia. A tego dnia wszystko odbiegało daleko od zwyczajności. Dempsey czuł pulsowanie długiej na piętnaście centymetrów blizny na le­wym policzku. Wyraźny znak, że skoczyło mu ciśnienie.

Jego czas nadszedł bez ostrzeżenia. Podczas gdy tłum wi­watował, prezydent Knowles w końcu obrócił się na pięcie i wmaszerował na plac. Dempsey cofnął się o krok. Wyprężo­ny jak struna, zasalutował elegancko. Knowles – były żołnierz piechoty morskiej, a obecnie głównodowodzący sił zbrojnych swojego kraju – odwzajemnił pozdrowienie. William Davies – niepopularny premier Wielkiej Brytanii – tego nie zrobił.

Dempsey odwrócił się, żeby ruszyć w kierunku sceny. Wcześniej zamarł, gdy nagle stanął twarzą w twarz z Know­lesem. Prezydent Stanów Zjednoczonych był człowiekiem,

który wzbudzał w nim wielki podziw, ale Dempsey nie spo­dziewał się, jaki efekt wywrze na nim to spotkanie. Okazało się, że naprawdę wielki – mimo to jego dekoncentracja trwa­ła nie dłużej niż parę sekund. Oderwał wzrok od najsławniej­szej twarzy na świecie. Miał robotę do wykonania, na czele prezydenckiej świty.

Odległość do sceny wynosiła nie więcej niż sto metrów. Przebycie tego dystansu zajęło całe trzy minuty. Ludzie wstawali. Napierali. Wyciągali ręce. Wiwatowali. Łącz­nie dwa tysiące osób. Dempsey robił wszystko, co mógł, żeby trzymać ich na dystans, gdy grupa VIP‑ów zmierza­ła ku scenie. Eskorta otaczająca Knowlesa pomagała. Sam prezydent nie chciał współpracować. Zdawało się, że wy­mienia uściski dłoni ze wszystkimi mijanymi osobami. To sprawiało, że każdy krok był wysiłkiem, a każdy metr osiągnięciem. Męka zakończyła się dopiero wtedy, gdy do­tarli do schodów prowadzących na podwyższenie. Wów­czas Dempsey mógł się wreszcie odsunąć.

Patrzył, jak dygnitarze wchodzą po ośmiu stopniach na scenę – każdego witały entuzjastyczne okrzyki tłumu. Żaden nie brał pod uwagę niebezpieczeństwa, które mogło gdzieś na niego czyhać. Nawet były prezydent Howard Thompson, który, jak Dempsey wiedział, z pewnością miał w pamięci konkretne groźby wysłane pod jego adresem.

Ale przecież politycy nigdy nie martwią się o takie rzeczy. Troska o ich bezpieczeństwo należała do kogoś innego. Do niego.

Dempsey zajął miejsce na początku swojego przejścia. Pierwsze zadanie zostało wzorowo wykonane. Powinien czuć się lepiej. Powinien zyskać pewność siebie. Z jakiegoś powodu jednak niepokój narastał. Coś było nie w porządku. Coś, czego nie potrafił wskazać palcem.

Tłumaczenie Cezary Frąc

Fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros